Nad Niemnem Tom III

Nad Niemnem Tom III – Rozdział I

Andrzejowa Korczyńska nie była wielką panią. Ale i tak swoim majątkiem przewyższała wszystkich w okolicy. Dlatego wszyscy byli zdziwieni gdy wyszła za mąż za Andrzeja Korczyńskiego. Zrobiła to z miłości. Wniosła mu przy okazji majątek o wiele większy niż jego własny. Osowce posiadały wtedy wiele chat, pól, lasów i dwór z cegły, piętrowy, niespotykany w całej okolicy Z radością dzieliła pasje męża. Poza jedną. Nigdy nie mogła przemóc się i zbliżyć do prostego ludu, tak jak to z łatwością i szczerością robił on. Realność ich bytu przerażała ją, sprawiała że ogarniał ją jakby paraliż uniemożliwiający swobodne porozumiewanie się. Gdy coś mówiła nie była rozumiana, a gdy mówiono coś do niej, nie rozumiała. Ona, która potrafiła zrozumieć największą abstrakcję.
Zawsze była silna i twardo stąpała po ziemi. Nawet wtedy gdy na piaszczystym pagórku żegnała Andrzeja i nawet wtedy gdy go już zabrakło. Wtedy też znikła radość z jej życia. Nikt nie widział jej już potem śmiejącej się, choć uśmiechała się czasem. Nie pojawiła się również więcej różowość jej policzków. Cera stała się blada a twarz kamienna. Wszystkie ostatnie lata spędziła w swoim wielkim domu, zajmując się synem i oddając swoim ulubionym zajęciom. Studiowaniu książek starych i nowych oraz rozmyślaniu. W okresie tym zdarzyło się wszakże kilka burzliwych chwil. Jedną z nich był moment, gdy Benedykt, który na jej prośbę zajmował się gospodarstwem, oświadczył że jej syn rośnie na francuskiego markiza i w niewłaściwy sposób podchodzi do świata. Jest też jak na swój wiek słabo rozwinięty i jedynym wyjściem żeby zmienić ten stan rzeczy jest oddanie go do szkół publicznych. Tak on to widzi. Pani Andrzejowa z oburzeniem odpowiedziała, że nigdy tego nie uczyni. Nic ani nikt nie odwiedzie ją od drogi jaką wybrała dla swojego syna i prosi oraz życzy sobie, żeby więcej tego tematu nie poruszać. Benedykt zrozumiał, że nic więcej nie wskóra. Bratowa przyszłość swojego syna miała przemyślaną i zaplanowaną. Działania, które podejmowała nie były przypadkowe.

nad niemnem pdf

Streszczenie szczegółowe Nad Niemnem w formacie pdf, do ściągnięcia na dysk.

Zdarzyło się w tym czasie, że znalazł się ktoś, kto zainteresował się młodą wdową i chciał związać z nią swoje losy. W jej domu pojawiać zaczęli się swatowie w postaci rodziny, namawiając ją na zmianę swojego ascetycznego trybu życia. W pierwszej chwili ją samą zaczęła pociągać ta wizja. Jednak gdy naciskana przez wszystkich dala już swoją zgodę, przed jej oczami stanęły wszystkie chwile z przeszłego życia. Nie mogła pozostawić w niepamięci swojego jedynego jak do tej pory męża i kochanka. Nie mogła sama oddać się szczęśliwemu życiu, gdy tamten dla swoich ideałów oddał własne. Skruszona padła przed czarnym krzyżem na Mogile i prosiła go o wybaczenie tego jak małą i niegodną się okazała. Wyperswadowała sobie i innym zmianę swojego życia. Postanowiła, że pozostanie wierna swojemu mężowi. Niezłomnie wierzyła bowiem, że żyje on w innym świecie i widzi wszystko co się wokół dzieje. Od tego czasu rozmawiała z nim, opowiadając mu o wszystkim.
Niedługo po tym nauczyciel jej syna oznajmił, że odkrył w nim talent malarski. Nie zdziwiła się wcale. Przyjęła to jak coś oczywistego. Coś co musiało się zdarzyć wcześniej czy później. Sam Zygmunt również przyjął to jak coś co mu się należy. Chłonął wszelkie pochwały, widząc już siebie w przyszłości jako pępek świata. Raz faktycznie zdarzyło się, że wybił się ponad przeciętność. Jeden z jego obrazków, choć nie wolny od błędów, wzbudził ogólne zainteresowanie. To zainteresowanie podsycały jeszcze informacje o jego pochodzeniu i historii ojca. Pani Andrzejowa była wniebowzięta. Ani ona ani jej syn nie zauważali tego sztucznego podsycania zainteresowania osobą młodego artysty.
Działo się to przed czterema laty. Teraz nie widać było radości na jej twarzy a wręcz przeciwnie. Dostrzec można było troskę jak u kogoś, kto przewiduje rychłe nieszczęścia. Przyglądała się właśnie jak jej syn i jego żona spacerowali po parku. Nie trwało to jednak długo. Po chwili dziewczyna oderwała się od jego ramienia i pobiegła z płaczem do domu. Jego nie wzruszyło to wcale. Tak było od dawna. Do tej pory nie śmiała ona zapytać ani jego ani jej o nic. Bała się rozdrapać rany, która powstawała między nimi. Zaczęła się zastanawiać, czy jej syn jest zdolny pokochać kogokolwiek. Ogarnęła ją obawa, że jedyną taką osobą jest on sam. Rozglądnęła się po pokoju, spoglądając na wiszące wszędzie namalowane przez niego obrazy. Kiedyś widziała w nich jego talent. Teraz w jej oczy rzucała się pospolitość i niedbałość wykonania. Czyżby nie był on wcale artystą i nie miał talentu? Odpowiedziała sobie na te pytania twierdząco i spadło to na nią jak grom rozpalając jej zmysły i budząc strach.
Jakby chcąc zaprzeczyć obawom matki, Zygmunt szedł właśnie przez świeżo skoszoną łąkę. Przed paroma dniami zobaczył ciekawy pejzaż, który zainteresował go. Teraz postanowił go namalować. Ale gdy dotarł na miejsce jego zapał minął. Znudzonym wzrokiem wpatrywał się w plątaninę gałęzi i grające pomiędzy nimi światło. Co mógł zobaczyć w tym ciekawego? Może namaluje kiedyś ten widok, ale na pewno nie teraz. Skierował swoje kroki w stronę rozkopanych okopów szwedzkich. Niedawno, Razem z Darzeckim, rozpoczęli tu wykopaliska. Szybko jednak znudzili się tym zajęciem. Grzebanie w ziemi i przyglądanie się każdej wyrzuconej grudce było bardzo nużące. Nie cieszyło go nic, a wspomnienie o czekającym go wieczornym sprawozdaniu rządcy, przyprawiało o mdłości. Nagle zaczął energicznie zmierzać w stronę domu. To jego ożywienie spowodowała grupka ludzi zbliżających się w to miejsce. Nie chciał się z nimi spotykać. Byli mu obojętni, a rozmowa z nimi to fatyga, na którą nie chciał się zdobyć. Jeszcze o coś go poproszą, albo gadać będą o rzeczach, które w ogóle go nie interesują. Uciekł do domu. Zarządził śniadanie, po którym zamknął się w swojej pracowni, rozmyślając o bezsensie jego egzystencji. Te rozmyślania przerwała Klotylda, która nieśmiało tam weszła. Nie potrafiła ona dłużej niż dwie godziny gniewać się na męża. Teraz jak zwykle chciała się pogodzić. Gdy udało jej się sprawić, że Zygmunt przemówił do niej była cała szczęśliwa. Mąż jednak stwierdził, że przeszkadza mu w studiowaniu tomiku poezji, który nawiasem mówiąc znał doskonale. Żona odpowiedziała, że siądzie sobie w kąciku i również poczyta. Wzięła książkę, którą niedawno odesłano z Korczyna. Zygmunt zainteresował się nią bardzo. Ją to bowiem wysłał Justynie z liścikiem. Odebrał książkę żonie i zaczął ją gorączkowo przeglądać, szukając jakiejś odpowiedzi. Klotylda domyśliła się o co chodzi. Z szyderstwem w głosie zapytała męża czy wie, że panna Orzelska niedługo wyjdzie za mąż za pana Różyca. Zygmunt nie chciał wierzyć żeby tak się stało. Jego oczy zaczęły ciskać błyskawice. Chodził po pokoju a Klotylda z ironią w głosie krytykowała Justynę. Przeraziła się jednak gdy stwierdził, że jedzie do Korczyna. Zapytała po co? Odpowiedział, że ma interes do wuja. Nie odważyła się być szczera i powiedzieć, że kłamie. Gdy odjechał z płaczem wpadła do pokoju pani Andrzejowej, po raz pierwszy zwierzając się jej ze swoich rozterek i bólu jaki sprawia jej Zygmunt. Ona słuchała cierpliwie pocieszając ją. W duszy czuła się za to odpowiedzialna. Obiecała, że poważnie porozmawia z synem.

[metaslider id=1923]

Nad Niemnem Tom III – Rozdział II

Justyna wraz z Witoldem, w pewien lipcowy dzień wracali z Bohatyrowicz do Korczyna. Rozmawiali ze sobą wesoło. O tym co ostatnio spotkało dziewczynę i jak odmieniło się jej życie. Do tej pory nudziła się okrutnie męczyła w Korczyńskiej zastygłej atmosferze, ale odkąd codziennie zaczęła przebywać wśród tych prostych ludzi, nuda zniknęła. Nauczyła się nieźle żąć, o czym świadczyły jej lekko już zgrubiałe ręce i widoczne na nich szramy. Przejmowała również ich sposób mówienia, o czym wesoło wspomniał jej Wiciu. Gdy weszli jednak na dziedziniec cała jego wesołość znikła. Usłyszał bowiem krzyki ojca dochodzące aż tutaj. Szybko zapomniał o swojej towarzyszce i pochmurny ruszył w stronę skąd dochodziły. Tam Benedykt krzyczał na parobka, który popsuł nowo zakupioną żniwiarkę. Witold próbował włączyć się i przerwać ojcu, ale ten podnosił jeszcze bardziej głos mówiąc, że potrąci chłopu koszt naprawy z pensji. To go nauczy szanować cudzą własność. W końcu Witoldowi udało się odezwać. Nie podobało mu się to co robił w tej chwili ojciec, ale nie chciał również występować przeciwko niemu. Powiedział, że wiele razy widział jak naprawiano żniwiarki i zna się na tym. Razem z parobkiem, jutro o świcie zajmą się naprawą, tak że w południe będzie on mógł ruszyć do pracy. Kosztów nikt nie poniesie, więc nie trzeba będzie nikogo obciążać. Parobek ucałował surdut studenta, dziękując mu za takie załatwienie sprawy. Witold objaśnił mu cierpliwie zasady działania maszyny wnioskując, że z jego niewiedzy wynikało to iż ją uszkodził. Benedykt nie wtrącał się gdy jego syn rozmawiał z chłopem. Po wszystkim powiedział, że dał mu on lekcję jak należy z nimi rozmawiać. Konwersacja zmieniła się, jak zawsze ostatnio, w kłótnię na temat podejścia do życia i zarządzania majątkiem. Witold pełen był ideałów i zapowiadał, że jeżeli miałby z nich rezygnować to palnąłby sobie w łeb lub pozwolił sobie go rozbić, tak jak stryj Andrzej. Benedykt starał się mu wpoić, że za młodu każdy ma ideały i chce do nich dążyć, później jednak życie weryfikuje wszystko i sprowadza nas do prostej egzystencji. Jak sam spróbuje zarządzać gospodarstwem, przekona się o tym. Na koniec wykrzyczał, nie dając sobie przerwać synowi, że chciałby żeby w momencie gdy on wróci na stałe ze szkół, jego już tu nie było. Chciałby się przenieść do Andrzeja i mieć święty spokój. Witold mógłby wtedy robić tutaj ze swoimi chłopami co zechce. Odszedł. Słowa te wzruszyły bardzo Witolda. Z ojcem nie zgadzał się, ale to nie przekreślało synowskiej miłości. Dopiero po chwili ruszył się z miejsca i udał na wieczerzę. Tam wszystkie miejsca przy stole były już zajęte. Jak zwykle prym wiódł Kirło, który bez żadnej ironii zachwalał Różyca jako wspaniałą partię na męża. Usługiwał przy tym Justynie we wszystkim, dając tym do zrozumienia, że to do niej skierowane są te słowa. Wszyscy wiedzieli, że jej właśnie to wszystko dotyczy i prawie wszyscy byli zachwyceni tą perspektywa. Niewiele zwracali na nią uwagi smutny Witold i pochmurny Benedykt. Gdy żona doniosła mu o tym szczęściu jakie spotyka Justynę sam był zdziwiony. Życzył jej jednak aby tak się stało. Później niewiele zajmował się tą sprawą. Teraz jednak denerwowały go opowieści Kirły o tym jak Różyc przepuścił sześćset tysięcy rubli na swawole. Kirło zresztą denerwował go zawsze. Powiedział, że ludzie którzy nic światu nie dają a tylko konsumują są nic nie warci. A te wszystkie fortuny najlepiej jakby diabli wzięli. Słysząc te słowa Emilia dostała globusa i została odprowadzona przez Kirłę i Teresę. To zdumiało i jeszcze bardziej rozzłościło Benedykta. Zadowolony był natomiast Witold, który złapał ojca za ręce i poprosił, żeby go pocałował. Ten, pamiętając jeszcze niedawną sprzeczkę był do tego nieskory, ale patrząc na syna zrobił to. Złożył długi, choć szorstki pocałunek na jego czole, mówiąc dwuznacznie, że gorącą on ma głowę. Po tym zdarzeniu smutek Witolda znikną natychmiast. Przyskoczył szybko do Marty i okręcił ją pól, wywołując tym lawinę narzekań i kaszlu. Następną jego ofiarą była Justyna, której zaczął opowiadać o swoich ideałach. Mówił że dla nich rodzonego ojca mógłby się wy ? . Tu ochłonął nieco i nie kończąc poprzedniego zdania zmienił temat. Pytał młodej dziewczyny czy, jeżeli Różyc oświadczy się jej, pójdzie za niego. Justyna, choć wesoła, odpowiedziała poważnie że jakże by mogła odrzucić takie szczęście. Chłopak nie wiedział czy drwi czy mówi to co myśli. Stwierdził, że z kobietami nigdy nie wiadomo. Pocieszył się, że na razie pójdą razem na wesele Elżuni. Bardzo chciała się z nimi zabrać jego młodsza siostra. Na to jednak zgodę musiała wyrazić Emilia. W wir młodzieży wpadła także Marta, którą koniecznie chcieli tam zaprowadzić. Skarżyła się na to Justynie gdy kładły się spać. Nie do końca była jednak z tego nagabywania zła. Pytała jej się, zmieniając temat, gdzie to dzisiaj chodziła? Justyna tym razem była u Fabiana. Zaprosiła ją tam Elżunia, która specjalnie przyszła po nią do dworu nie lękając się niczego. Jej ojciec nie mógł przeżyć, że bywają oni u sąsiadów, a do niego zaglądnąć nie chcą. Poza tym jego proces z panem Korczyńskim przybrał niekorzystny obrót, więc może szukał popleczników, którzy pomogą mu załagodzić spór. Przywitał on Justynę razem z żoną, gdy przybyła do ich chaty. W odwiedzinach był tam również kawaler Elżusi, którego musztrowała ona nieustannie i swat, pan Starzyński. Razem zasiedli wokół rozstawionego zydla. Stała na nim misa miodu i bochen razowego chleba. Po kolei częstowali się nim, powoli przeżuwając. Po niedługim czasie pojawił się tu również Witold, którego wszyscy od maleńkości znali. Rozpoczęły się wtedy rozmowy o żniwach i okolicznych ziemiach. Następnym gościem była Antolka. Przeskoczyła zgrabnie przez płot i widząc Justynę stwierdziła, że Janek nierad będzie, że go w domu nie było. Pojechał po siano, a łąka aż dwie mile stąd. Justyna okryła się rumieńcem, z którego lekko drwił Witold. Zaraz za Antolką zjawił się Michał w swoim kanarkowym surducie. Przyniósł on wieść, ze Jan dzisiaj z łąki nie wróci, ponieważ jeszcze wszystkiego siana nie zebrał. Pojawi się dopiero jutro. To zasmuciło Justynę. I znowu Witold nie omieszkał tego zauważyć. Dość duże już grono gości zaczęło dyskutować o swoim ciężkim losie. Fabian narzekał, że jak synowie dorosną nie będzie miał im co podzielić, tak niewiele gruntu posiadał. Inaczej niż u Anzelma, gdzie mórg ze dwadzieścia, a we trójkę jeno żyją. Wtórowali mu inni. W końcu wszyscy rozeszli się do domów. W drodze powrotnej Witold po raz pierwszy opowiadał Justynie o swoich ideałach. Jeszcze kilka miesięcy temu słuchałaby go obojętnie i zapewne niewiele zrozumiała. Ale właśnie te kilka miesięcy zmieniły ją. Inaczej teraz patrzyła na świat.
Następnego dnia przed południem wszystkich w domu zajęła choroba Emilii. Wpędziła ją w nią rozmowa z synem, który przyszedł prosić i przekonywać, żeby pozwoliła Leoni na pójście na wesele Elżusi. Tak ją to rozstroiło, że leżała na łóżku zwijając się w męczarniach. Do pomocy wezwano nawet Martę, której właśnie Leonia wręczała wykonane przez siebie pantofle. To jednak nie pomogło wcale. Jej obecność tylko drażniła chorą nie powodując poprawy. Nie mogła jej tym razem pomóc Teresa, ponieważ sama była unieruchomiona. Z chorą ręką na temblaku, czuła bowiem bule które nie dawały jej spokoju oraz bolącymi zębami, siedziała skulona w koncie. Zażywała morfinę i inne lekarstwa i nie była w stanie przyjść przyjaciółce z pomocą. W końcu jednak wszystko uspokoiło się i nie było nawet konieczności wzywania lekarza, o co obawiał się Benedykt. Zarzucał on synowi, że z takimi sprawami do matki chodzi. On również nie popierał takich pomysłów. Leonia nie jest chłopcem i to co dla niego jest dobre dla niej może okazać się czymś zupełnie przeciwnym. Tym razem Witold milczał. Nie chciał ponownie ranić ojca i siebie. Gdy nie pozwolono mu wejść do pokoju matki, ruszył z fuzją i czarnym Marsem przed siebie.

Benedykt natomiast nigdy nie był tak pochmurny jak tego lata. Martwiły go stosunki z synem, które od kłótni w bramie folwarcznej były poprawne, ale tylko na pozór. Wprawdzie rozmawiali ze sobą czasami długo, chodzili po polach i na wspólne przechadzki, ale gdy tylko przychodziło do mówienia o poglądach na różne rzeczy Witold zacinał się i uparcie milczał, irytując tym ojca. Gdy pewnego razu w trakcie rozmowy o jego książkach ojciec poprosił go on aby udał się do ciotki i poprosił ją o odłożenie spłaty długu jaki miał u Darzeckiego, odmówił. Nie chciał jednak wyjawić przyczyn tej odmowy. Milczenie syna znowu zirytowało Benedykta, co z kolei zmartwiło Witolda. Ich wybuchowe natury nie pozwalały im dojść do porozumienia. Któregoś dnia, już po żniwach, twarz Benedykta ukazała się w wszystkim radosna. Będąc w miasteczku dostał list od prawnika, że proces z Bohatyrowiczami wygrał i muszą mu oni wypłacić tysiąc rubli, co dla nich jest kwotą olbrzymią, a i dla niego niemałą. Podjeżdżając pod dom natknął się na właśnie przybyłego do Korczyna Zygmunta, któremu wesoło o swoim tryumfie opowiadał. Wysłał go jednak do bab na jakieś pół godzinki, ponieważ szybko musiał odpisać swojemu prawnikowi. Zapytywał on w liście czy ma szybko egzekwować tą kwotę. Tak, natychmiast i bezzwłocznie, mówił Benedykt. Jeżeli szybko jej nie wypłacą licytować ich będzie. Niech mają nauczkę. Zasiadł zaraz za biurkiem i rozpoczął pisanie.
Zygmunt tymczasem pozostawiony samemu sobie, po krótkim wahaniu, wstąpił na schody i udał się do pokoju Justyny i Marty. Wiedział, że starej nie ma, widział ją bowiem zmierzającą w stronę folwarku. W pokoju zastał Orzelską zajętą wyszywaniem jakiejś chusty. Na jego widok podniosła się z miejsca. Zarumieniła się mocno i lekko przestraszonym głosem zapytała kuzyna o cel tej wizyty. Zygmunt odparł, że nie wita go ona zbyt przyjaźnie. Rozsiadł się na podanym krześle i zaczął opowiadać o dalekich krajach. Nagle jednak przerwał opowiadanie i zapytał wprost czy Justyna zamierza wyjść za tego chudego milionera, Różyca. Justynę oburzyło to pytanie. Zapytała jakim prawem zadaje je on, Zygmunt. Odpowiedział, że odwiecznym prawem miłości. To otworzyło dziewczynę. Zaczęła mówić o tym jak go pokochała, o tym jak kochała go długo jeszcze potem jak ją zostawił. Ale łzy jej żony uświadomiły jej, że nie może być nikczemną. Nie chce żeby ktokolwiek przez nią płakał. Zygmunt na swój sposób przyjmował jej słowa. Wzbierała w nim nadzieja. Zbliżył się do niej, stojącej profilem przy oknie i zaczął jej szeptać do ucha. Tylko ona może przywrócić go do życia. Tylko ona może być jego muzą. Zabierze ją do Osowiec i będą tam żyć razem. Matka zrobi dla niego wszystko, a Klotyldą niech się nie przejmuje. Justyna najpierw zbladła, a później wybuchła. Podniesionym i rozgorączkowanym głosem zaczęła mówić mu, że cieszy się, że już go nie kocha. A gdyby nawet kochała, to przestałaby w tej chwili, słysząc takie ohydne słowa wydobywające się z jego ust. Jej oczy zarazem ciskały błyskawice i wypełniały się łzami. Nic ją już z nim nie łączyło, poza zwykłą życzliwością jaką miała do wszystkich ludzi. Zygmunt był zawiedziony. Z zaciekawieniem ale i urazą patrzył jeszcze chwilę na nią, a potem pożegnał się i wyszedł. Jadąc do Osowiec podjął postanowienie, z którym udać zamierzał się do matki. Zbiegło się to z jej pragnieniem rozmowy z nim. Gdy znalazł się w jej pokoju pozwoliła mu mówić. On z zapałem zaczął przedstawiać jej wizję życia gdzie indziej, w szerokim świecie, gdzie tyle jest miejsc pięknych i godnych zobaczenia. Prosił ją stanowczo, żeby sprzedali wszystko i ruszyli w drogę. Będą razem podróżować, żyć z kapitału i tego co wniosła i wniesie jeszcze Klotylda. Pani Andrzejowa słuchała wszystkiego cierpliwie, a gdy skończył odpowiedziała, że nigdy tego nie uczyni. Zygmunt nie mógł zrozumieć dlaczego. Przecież tu wszyscy kogoś lub coś opłakują. Jego to wpędza w fatalny stan ducha. Matka odpowiedziała, że właśnie dlatego. Zapytała go czy kocha on Klotyldę. On odpowiedział lekko zmieszany, że nie jest mu ona obojętna, ale denerwuje go to całe jej szczebiotanie i uwielbienie. Nie sprawi ona, że odzyska on chęć życia. Nie zrobi tego też Justyna, o którą zapytała matka. Właśnie odkrył, że jest ona prosta, skłonna do filozofowania, a jej ręce są jakieś szorstkie i zgrubiałe. Potwierdziły się najgorsze jej obawy. On nie umie kochać. Nigdy nikogo nie kochał prawdziwie i nie pokocha. Jakże wielki błąd popełniła w swoim życiu czyniąc go takim. Gdy w dalszej rozmowie nazwał ludzi żyjących w okolicy bydłem, a ojca bardzo szkodliwym szaleńcem, miała dość. Roztrzęsiona i ze łzami spływającymi po policzkach kazała mu wyjść. Wszystkie jej nadzieje związane z nim przepadły, okazały się ułudą i kłamstwem. Padła na podłogę w rozpaczy i prosiła łkając o przebaczenie jaj winy swojego męża, Andrzeja. Silne jej ciało oparło się tym uczuciom. Po chwili podniosła się i doznała wizji. Zobaczyła męża w obłokach surowo na nią spoglądającego.

Nad Niemnem Tom III – Rozdział III

Opustoszały pola w dolinie wokół Bohatyrowicz. Jedyną roślinnością zasłaniającą cokolwiek były chwasty rosnące wokół stodół, stajen i obór. Zieleń drzew i łąk przyciemniała już z lekka, a gdzieniegdzie przeleciał już żółty lub czerwony liść. W Bohatyrowiczach panował niespotykany ruch. Wiele bryczek, konnych i pieszych zdążało w stronę Fabianowej chałupy. Rozpoczęły się gody weselne jego córki. Wszyscy wiedzieli, że będzie to szczególne wydążenie i obiecywali sobie dobrą zabawę. Gospodarz choć ubogi zrobi bowiem wszystko żeby tak było. Choćby miał później przymierać głodem. Gości było coraz więcej. Wszyscy wystrojeni w najlepsze odzienia na jakie mogli sobie tylko pozwolić. Wszędzie było kolorowo i wesoło, choć niektóre twarze, szczególnie starszych, wyrażały zmęczenie i znużenie. Poorane były zmarszczkami oddającymi ich codzienne troski. Nikt jednak o nich teraz nie myślał. Wszystko było gotowe. Panna młoda przystrojona, pan młody również. Czekano tylko na pierwszego drużbę, który bogaczem będąc, musiał pokazać jakąś fanaberię. Wszyscy mówili teraz o tym co Kazimierz Jaśmont posiadał i jak sobie żył. Nie przyszedłby on pewnie na to wesele, ale szukał właśnie żony i chciał się z bliska przyjrzeć Domuntównie. Wszystkie dziewczęta stały w grupkach i rozmawiały o nim, oczekując jego przybycia. Każda chciała zobaczyć go z bliska na własne oczy. Nie musiały czekać długo. Na podwórko wpadła zaraz zaprzężona w karego ogiera niemniej okazała bryczka. Wyskoczył z niej pierwszy drużbant i szybko wszedł do domu. Tam wszystko było już przygotowane. Świetlica, nie mniejsza niż u Jana I Anzelma, pozbawiona była swoich zwyczajnych mebli, a zastawiona została stołami, zydlami i stołkami. Pełno było na niej jadła. Na końcu sali stali państwo młodzi, rodzice, drużbowie i inni goście. Wszyscy zastanawiali się, czy Kazimierz raczy wystąpić z mową. Często zdarzało mu się odmawiać, gdy nie spodobała mu się jego drużka. Teraz jednak, gdy przedstawiono mu Justynę tylko cmoknął z zachwytu, kłaniając się jej nisko i całując w końce palców, przystąpił do oracji. Mówił o panieństwie, przyjaźni na całe życie, a an końcu wysłał młodych do rodziców po błogosławieństwo. Później mieli ruszyć do kościoła po siódmy sakrament. Ale najpierw młodzi padli na kolana przed rodzicami. Fabian, zmienionym głosem, pouczał ich o obowiązkach każdego. Na koniec nie wytrzymał i wybuchł płaczem, tak że ostatnich jego słów nie sposób było zrozumieć. Wszystkim udzielił się ten stan ducha i powoli cała świetlica wypełniła się chlipaniem i szlochaniem. Obecni całowali się, obściskiwali i życzyli sobie najlepszego. Zapanował niejaki chaos. Zakończył go Kazimierz, który swoim donośnym głosem zarządził wyjazd do kościoła. Nie wszyscy jednak tam się udali. Część gości została na miejscu, już teraz zaczynając gościnę. Trwała ona cały dzień. Jedzono, pito i bawiono się. U niektórych jednak, a mianowicie u Fabiana i starszych Bohatyrowiczów, widać było troskę na twarzach. Po cichu rozmawiali oni o przegranym z panem Korczyńskim procesie. Nie pozostanie im nic innego jak prosić młodego Korczyńskiego, który biedzie w oczy nie pluje, o wstawiennictwo i mediację. Bronił się przed tym Fabian, ale zakrzyczany został przez wszystkich, To on przecież namawiał do procesu z Korczyńskim, a teraz jeszcze gdy w niedoli są butnie staje okoniem. Nie zajmowała się takimi sprawami młodzież. Wszyscy oni z niecierpliwością wyczekiwali wieczora. Wtedy to miały się zacząć tańce w specjalnie na tą okazję przygotowanym gumnie. Wielu z nich stało na podwórku. Był wśród nich pierwszy drużba, który rozmawiał z innymi młodzianami, ale cały czas rozglądał się, jakby kogoś szukając. Wiadome było, że chodzi mu o Jadwisię Domuntówną, która jeszcze nie pokazała się na weselu. W końcu zobaczyli ją. Jednak nie zmierzała ona tam gdzie dzisiaj zawitali wszyscy. W roboczym stroju prowadziła ona przed sobą kulawego konia, zmierzając do swojej zagrody. Nie przejmowała się tym, że wszyscy na nią spoglądają. Na pytania odpowiedziała, że parobek konia skaleczył i sama musiała go prowadzić do kowala, a teraz wraca. Nie zamierza wcale na tańce przychodzić. Musi zająć się koniem i dziadusiem. Słysząc to Jaśmont wysłał zaraz za nią jej braci. Wrócili po chwili mówiąc, że przyjdzie. Braciom nie mogła odmówić. Kazimierza ucieszyła ta wiadomość. Na weselu pojawił się również Anzelm, który niemal siłą został wyciągnięty ze swojej celi, a zaraz po nim Marta. Gdy się zobaczyli, przez dłuższą chwilę wpatrywali się w siebie. Później Anzelm, jąkając się zaczął mówić, że tak wiele lat minęło aby znowu mogli się zobaczyć. Po chwili podeszli do nich inni gospodarze, którzy znali ją dawniej, witając się i wspominając przeszłe czasy. W gumnie dopadły ją baby, witając się wylewnie jedne z płaczem inne ze śmiechem. Niedługo potem pierwszy drużba rozpoczął tańce prosząc do pary Justynę. Zaraz kilkanaście par pojawiło się na środku wywijając jak tylko kto umiał najlepiej. Pary często zmieniały się, a starsze baby siedzące po bokach obgadywały każdego kto wpadł im w oko. Justyna zmęczona po wielu tańcach przysiadła na boku, zastanawiając się jak to się dzieje, że jest taka radosna i szczęśliwa. Jeszcze kilka miesięcy temu, będąc tu byłaby zmieszana i może znudzona. Jednak ostatnie wydarzenia zmieniły ją. Sprawił to ten, który przekazał jej sierp w pewien lipcowy dzień i wszystko to co usłyszała od Witolda. Jakby przywołany jej myślami po chwili zjawił się obok niej Jan. Do tej pory stał z boku pochmurny, nie tańcząc i nie bawiąc się. Spoglądał na tańczących i co chwilę ciskał błyskawice. Stare baby zastanawiały się czy to nie jest czasami u nich rodzinne. Ojciec jego był mrukiem, a Anzelm – wiadomo, też w kwiecie wieku na chorobę swoją zapadł. Ale nie to było przyczyną jego pochmurności. Gdy spostrzegł samotnie siedzącą Justynę, zaraz zbliżył się do niej i zaczął szeptać do ucha o tym jak zżera go niepewność. Chciałby chociaż gałązkę jarzębiny od niej dostać. To by go uszczęśliwiło. Dziewczyna natychmiast mu ją podała, spoglądając długo w jego oczy. W wejściu tymczasem powstało małe zamieszanie. Wszyscy zwrócili na nie uwagę, ponieważ muzyka przestała właśnie grać. Stała tam Jadwiga Domuntówna razem z dziaduniem. Wystrojona była tak, że wszystkie dziewczęta krążyły wokół niej zachwycone. Ona powiodła wzrokiem wokoło, a gdy zobaczyła Jana i Justynę razem, spochmurniała. Oczy jej ciskały błyskawice i nie bardzo chciała z kimś rozmawiać. Gdy zaczął ją adorować Kazimierz Jaśmont pokazała wesołą twarz, ale robiła to tylko po to żeby okazać, że nie wzrusza ją obojętność Jana. Pierwszy drużba zarządził zaraz tańce i dwanaście par stanęło do krakowiaka. Nie mógł jednak rozpocząć z Jadwigą, tak jakby tego chciał. Musiał stanąć z pierwszą drużką, jak nakazywał obyczaj. Nie musiał jednak długo z nią tańczyć. Rozpromieniony po rozmowie z Justyną Jan, podskoczył zaraz do nich krzycząc klaskanego, co znaczyło, że tancerze przesuwają się do następnej partnerki. Gdy objął pierwszą drużkę po raz pierwszy, spłonął cały, ale zaraz ruszył w tany, co chwilę popisując się swoim śpiewem. Naśladowali go inni, ale nikomu nie wychodziło to tak dobrze. W szczególności Jaśmontowi. Jedyną niezadowoloną była Domuntówna, która ze zmarszczonym czołem przyglądała się Janowi i jego towarzyszce. Gdy muzyka umilkła, nie czekała nawet aż jej tancerz odprowadzi ją, tylko wyszła z gumna roztrącając innych.
Wiele par również wyszło z gumna, robiąc sobie przerwę w zabawie. Rozeszli się w ustronne miejsca prowadząc ciche rozmowy. Antolka siedziała ze swoim adoratorem, który rozpromieniony był wielce. Witold również prowadził ożywioną dyskusję z Marynią. Jadwiga z nieodstępującym ją Kazimierzem stała w grupie kilku osób i nic nie mogło ją rozweselić. Z wydętymi ustami i gromami w oczach cały czas spoglądała na stojących niedaleko Jana i Justynę. Mężczyzna teraz już otwarcie mówił o swojej miłości. Panna zastanawiała się co na to Domuntówna, która wzrokiem za nim wodzi nieustannie. Jan odpowiedział, że nic na to nie poradzi, ale nic nigdy jej nie obiecywał i nie czuje się w żaden sposób winny. Zapytał czy mu wierzy. Ona odpowiedziała cicho czując jak krew uderza jej do twarzy, że tak. W tym momencie świsnął kamień, muskając szyję Jana. To Domuntówna rozgorączkowana i trzęsąca się cisnęła nim. Wszyscy widzieli co zrobiła i większość zaraz zaczęła ganić ją i jej postępek. Ujęli się za nią tylko Jaśmont i jej bracia, którzy skorzy byli do bitki, jeżeli ktoś jeszcze będzie obrażał ich siostrę. Zanosiło się na mordobicie, ale wszystkiemu zaradził Jan, który głośno powiedział, że on to za żart bierze i nie wini jej za to wcale. Skoro tak, to i inni powinni to potraktować w ten sposób. To rozładowało atmosferę i wszystko rozeszło się po kościach. Jadwiga porwała zaraz dziadunia i ruszyła do domu płacząc cicho po drodze. Za nią poszli jej bracia z Jaśmontem i innymi.
Od tego zdarzenia uwagę wszystkich odciągną Julek, który razem z Sargasem zapraszał wszystkich na Niemen. Przygotował czółna, zebrane z całej okolicy, które czekały już na gości. Większość chętnie posłuchała jego wezwania i ruszyła nad rzekę. Zrobił to również Jan i Justyna. Skierowali się oni przez zagrodę Anzelma do ich własnego czółna. Ich ręce spotkały się i żadne z nich nie chciało już, żeby się rozłączyły. Po drodze minęli pogrążoną w rozmowie parę. Był to Anzelm i Marta. Siedzieli pod lipą i wspominali dawne czasy nie czując żalu, nie rozpamiętując. Te rozważania przerwały im ognie. Które pojawiły się na Niemnie, a później śpiewy. Dało się słyszeć między nimi głos Janka. Anzelm zastanawiał się, czy panna Justyna jest taką zacną, jaką się przedstawia. Oni wprawdzie rozeszli się w kwiecie wieku, a spotkali jako dziad i baba, ale jest młode pokolenie. Nimi się teraz zająć trzeba i o nich myśleć. Czy jednak jego chłopaka nie spotka krzywda jakaś z jej strony i zawód?
Tymczasem w Fabianowej zagrodzie gospodarz prowadził Witolda do gumna, gdzie obstąpiło go zaraz wielu zebranych tam gospodarzy. Prosili go o mediację i wstawienie się za nimi do jego ojca, który litości nijakiej dla nich nie ma i gnębi ich wciąż procesami. Chłopak nie chciał tego słuchać i zamierzał odejść, ale Fabian zaczął go wręcz błagać, płacząc przy tym rzewnymi łzami. Mówił, że teraz, gdy przegrali proces przez tego oszusta, prawnika, przyjdzie im chyba zginąć. Nie są w stanie wygrzebać takiej sumy jaką mają zapłacić panu Korczyńskiemu, a on zapowiedział już, że ani terminu nie przesunie, ani kwoty nie zmniejszy i egzekwował będzie. Przedkładali swoje prośby i inni, przepowiadając marny swój koniec i prosząc o wstawiennictwo. Byli też tacy, którzy od razu mówili, że nic z tego nie będzie. A mogło by przecież być inaczej. Nie krzywdzicielem ich, ale dobrodziejem i opiekunem mógłby być pan Korczyński. Wiele posiada on ziemi, której obrobić nie jest w stanie. Gdyby nie konflikt braliby oni ją od niego w dzierżawę, a on mógłby mieć z tego korzyść. Tak samo jak oni. Długo jeszcze żalili się na swój los, choć pierwsze emocje opadły i ich mowa stała się na powrót powolna i monotonna. Przez otwarte okna natomiast dało się słyszeć śpiewy docierające tutaj aż z Niemna.

Nad Niemnem Tom III – Rozdział IV

W korczyńskim dworze ciemno było prawie we wszystkich oknach. Jedynie w buduarze Emilii i gabinecie Benedykta widać było światło. Kobiety czytały francuską powieść o Eskimosach, a w ciemnym salonie można było spostrzec chodzącą tam i z powrotem, zamyśloną postać gospodarza. Czynności te przerwała dochodząca nagle z zewnątrz pieśń. Emilia i Teresa zamknęły się zaraz szczelnie. Benedykt natomiast wsłuchał się w nią. Przypominała mu ona czasy gdy był młody i gdy wszystko wyglądało inaczej. Otrząsnął się i ruszył do swojego gabinetu. Tam wziął ponownie list od brata, który wpędził go w taki stan zamyślenia. Dominik opisywał w nim swoje sukcesy w stolicy i karierę jaką robi jako urzędnik. Benedykt nie był przekonany, czy o to chodziło ich ojcu, gdy wysyłał go na nauki. Jego rozmyślania przerwało pojawienie się Witolda, na którego twarzy widać było wielkie poruszenie. Powiedział, że przybywa z głową pełną skarg na niego. I nie chodzi wcale o proces w sprawie ziemi. Ani przez chwilę nie poswatała u niego myśl, że jego ojciec mógłby komuś coś bezprawnie zagarnąć. Jednak ponosi on winę za to co się stało i dzieje. Za to, że tyle nieprawości, tyle zawiści, tyle kłótni dotyka wszystkich żyjących tutaj. W ich okolicy. Potok słów wydobywał się z jego ust. Zaczął przedstawiać swoje wizje, dotąd przed ojcem skrywane. Benedykt tym razem nie wpadał w złość. Słuchał cierpliwie. Cierpiał. Słowa syna przywoływały jakieś dawne wspomnienia i jego pragnienia. Gdy Witold skończył posępnie powiedział, żeby jako sędzia wydał wyrok. Czy skaże go na stryczek, czy tylko na wieżę? Witold z jeszcze większym zapałem zaczął mówić o swoim cierpieniu, gdy patrzy na to co go otacza. Chociaż jest młody to cierpienie, którego doświadcza, nie pozwala mu spokojnie żyć. Cierpi też z tego powodu, że musi w ten sposób występować przed swoim ojcem. Ma tylko nadzieję, że kiedyś kochać go on będzie tak jak to czynił kiedyś. Wie, że swoim zachowaniem buduje mur pomiędzy nimi. Ma tylko nadzieję, że gdy padnie przed nim martwy, on wybaczy mu wszystko. Mówiąc to z szaleństwem w oczach powoli zaczął sięgać po strzelbę wiszącą na ścianie. Zerwał się na to ze swojego krzesła Benedykt i złapał syna za ramiona. Potrząsał nim, mówiąc, że nie rozumie co popycha młodych ludzi do takich czynów. Strzelają sobie w łeb dając się ponieść tym ideom, ideałom tym to … tamto … . Pochwycił ręce syna i ścisnął je mocno. Powiedział, że zginie on z tymi ideami i ideałami. Boże, zginie on, powtarzał wciąż. Witold odpowiedział, żeby nie żałował swojego potomka, który zginie podążając za swoim przeznaczeniem. Benedykt nie słuchał tego. Mówił żeby nie myślał, że to oni, młodzi po raz pierwszy wymyślili te wszystkie ideały, szlachetne uniesienia. Niech nie popełnia takiego błędu. On to już wszystko widział. Uniesienia, plany, ideały, idee ? To wszystko już było. On to już wszystko przeżył. Witold patrzył teraz na niego szeroko otwartymi oczyma. A jego ojciec otworzył się w końcu. Czuł, że musi to zrobić. Inaczej ten mur, który powstał między nimi nie runie nigdy i oddzieli ich na zawsze. Zaczął opowiadać jak to było, gdy był młody i pełny idei i ideałów, tak jak teraz on, jego syn. Nie można zarzucić Korczyńskim, że nie mieli oni ich w sobie. Jednego zaprowadziły one do grobu, drugiego doprowadziły do utraty honoru, a jego tutaj, gdzie jest teraz. Na tą ziemię, której się trzyma. Świat, który oglądał pozbawił go wszelkich złudzeń, sprawił, że zdusił w sobie te wszystkie porywy duszy, które rządziły nim w młodości. Zamiast tego zawładnął w nim gniew wybuchający co chwilę i doprowadzający do kłótni ze wszystkimi. Nawet z własnym synem. Skupił swoje wszystkie siły na dniu codziennym, na ciężkiej pracy, tracąc z oczu wszystko co działo się na świecie. Teraz jedyną jego nadzieją był on, Witold. Długo rozmawiali ze sobą syn i ojciec. Robili to znowu tak jak przed laty. Witold czuł, że znowu może przytulić się do wielkiej piersi Benedykta i z czułością całował jego spracowane ręce. Dziękował mu, że nie zrobił z niego kogoś podobnego do Zygmusia lub Różyca, bo nie doświadczyłby nigdy tego co przeżył. Obaj zrozumieli, jak bardzo podobni są do siebie. Powoli uśmiechy zaczęły wracać na ich twarze, zmoczone jeszcze niedawnymi łzami. Benedykt poczuł się jakby z piersi zrzucił wielki głaz. Witold natomiast, wiedząc, że w jego przywiązanie teraz ojciec wątpić nie może wrócił do sprawy, z którą tu przyszedł. Korczyńskiemu uśmiech pod wąsem błądził. Powiedział, że uparty jest on. Ale to domena Korczyńskich. Taki był również jego wuj Andrzej i inni. Teraz spać pójdą choć na kilka godzin, a rano Witold pobiegnie do Bohatyrowiczów z informacją, że nie będzie on domagał się tej kary. Faktycznie, za wysoka ona jest. Jego, Benedykta też jest winą, że wyzyskiwali ich różni oszuści. Pobiegnie tam a potem zaraz musi wracać. Wiele planów mają wspólnie do ustalenia na przyszłość, a później wybiorą się razem na to … tamto … Mogiłę.
Rano w świetlicy Fabiana, gdy zjawił się tam Witold, zapanowała wielka radość. Wieści, które przyniósł sprawiły, że aniołem zaczęli go nazywać, a i parę vivatów na część pana Korczyńskiego wyrwało się z ich gardeł. Zaraz potem młodzieniec pognał do domu i nie pokazał się już tego dnia. Widziano go tylko na polach, chodzącego i dyskutującego z ojcem, a później długo w gabinecie, kreślącego razem z nim coś na planie Korczyna. Przed zachodem słońca zaś razem w czółno wsiedli i przebywając Niemen zniknęli w lesie, kierując się na Mogiłę.
Wieczorem gody ślubne Elżusi dobiegały końca. Czas było na przenosiny do domu pana młodego. Przedsięwzięciem tym zarządzał pierwszy drużbant. To on ustawiał bryczki, tak żeby były w odpowiedniej kolejności. Elżusia tymczasem pakowała swoją wyprawę. Julek zaś, jako je brat, którego było to obowiązkiem, ładował wszystko na ostatni wóz, którym miał przetransportować ten dobytek. Gdy Jaśmont zakomenderował odśpiewanie pożegnania panny młodej, wyszła ona zapłakana i powoli skierowała się do bryczki. Powstał teraz harmider i zamęt, a nawet sprzeczki. Każdy chciał siadać nie tam gdzie powinien, tak że Krzysztofowi zaczęła kończyć się cierpliwość. Porzucił jednak to zajęcie, zostawiając wszystkich. Ujrzał bowiem Domuntównę, zbliżającą się w ich stronę. Ubrana była w czarną suknię i była jakaś wyciszona. Nie chciała się dać namówić na wspólną z nim jazdę, zasłaniając się obowiązkami w gospodarstwie i koniecznością zajmowania się niedomagającym dziadusiem. Jedyne co udało mu się uzyskać to zapewnienie, że mile będzie widziany, gdy w odwiedziny do niej i dziadunia przyjedzie. To go zadowoliło. Czas było ruszać z orszakiem. Wszyscy byli gotowi i z niecierpliwością oczekiwali kiedy da znak do odjazdu. Cały orszak, powoli zaczął znikać w oddali i po chwili na drodze zrobiło się cicho. Jan, przyglądający się temu odjazdowi, spostrzegł stojącą nieopodal Jadwigę i skrzywił się lekko. Ta jednak cicho i spokojnie, ze spuszczonymi oczami powiedziała, że przyszła tutaj aby powiedzieć, że nie czuje już żalu do niego żadnego. Wie, że serce nie sługa i Jan nie jest winny temu, że słońce dla niego w innej stronie zaświeciło. Wdzięczna jest mu również za to, że wczoraj ujął się za nią, choć nie musiał. Jan odpowiedział, że na zawsze jej przyjacielem będzie i życzy jej aby dla niej również słońce zaświeciło jak najszybciej. Rozstali się w zgodzie. Jan jakby sobie coś przypomniał. Pędem ruszył w stronę domu szukając Justyny. Anzelm powiedział, że poszła ona nad Niemen. Tam ją znalazł. Obawiał się, że może nie spodobało jej się, że rozmawia z Jadwigą i poszła sobie. Panna nic na to nie odpowiedziała, tylko wskazała mu ręką widok jaki się przed nimi roztaczał. Oboje stali i wpatrywali się krajobraz przed nimi. W Niemen i otaczające go bory, pola i łąki. Nie kleiła im się rozmowa. Żadne nie mówiło tego co by chciało powiedzieć. Justynę oblewał co chwilę rumieniec wstydu, Jan spoglądał na nią z boku co chwilę spuszczając wzrok. Stali już tak chwilę, gdy w lesie dosłyszeli krzyk, który później powtórzony został przez echo. Zaczęli się z nim bawić. W pewnej chwili Jan poprosił ją, żeby krzyknęła imię, które najbardziej upodobała sobie na świecie. Janku ? krzyknęła ona, a echo powtórzyło jej okrzyk kilkakrotnie. Chciała krzyczeć dalej, ale pocałunek, który złożył Jan na jej ustach zapobiegł temu. Zapytał ją czy jest ona jego. Odpowiedziała, że na zawsze.

Nad Niemnem Tom III – Rozdział V

Następnego dnia nawiedziło Korczyn kilku gości. Najpierw zjawił się Zygmunt, który prosił stryja aby przekonał jego matkę do sprzedania, a jeżeli byłoby to niemożliwe, to do wydzierżawienia Osowiec i wyjazdu z nim za granicę. Benedykt nie chciał o tym słyszeć. Z gabinetu co chwilę dochodziły podniesione głosy obu panów. Później zjawił się Kirło z wiadomością, że panna Justyna dzisiaj z radości pod sufit skakać będzie, a już niedługo szykować trzeba weselisko. Następnie pojawiła się Kirłowa z całą gromadką dzieci. Wracała właśnie od Teofila i chciała o jakichś interesach porozmawiać. Na jej spotkanie zbiegła z góry Marynia, która od kilku dni przebywała w Korczynie mieszkając z Justyną i Martą. Opowiadała matce o tym co przeżyła na weselu, o tańcach, śpiewach na Niemnie i innych rozrywkach. Kirłowa rozmawiać chciała z Benedyktem i Justyną, która po chwili pojawiła się również rozpromieniona i wesoła. Dzieci wysłano do ogrodu, a oni usadowili się w gabinecie. Zaraz zjawiła się tam również Emilia z Teresą mówiąc, że również jest żywo zainteresowana losem Justyny. Za nimi wszedł zaraz Kirło. W gabinecie zrobiło się ciasno. Kirłowa zmieszana była bardzo. Nie spodziewała się tylu osób, ale zdobyła się na odwagę i przemówiła. Przyjeżdżała w imieniu Różyca prosić o rękę Justyny. Na nikim nie zrobiły jej słowa większego wrażenia. Wszyscy spodziewali się ich. Emilia była zachwycona. Justyna natomiast siedziała niewzruszona, ze spuszczonymi powiekami i nikłym uśmiechem na ustach. Różyc był jednak morfinistą. Swatka obiecała sobie, że powie całą prawdę o nim. To był jego największy problem. Jeżeli Justyna nie odżuci go z tego powodu będzie on najszczęśliwszy na świecie i dzięki niej może wydobyć się z nałogu. Później zaczęła wychwalać swojego kuzyna. Zaopiekował on się nimi i pomaga im w wielu sprawach, tak dobrym jest człowiekiem. W końcu wyczerpana wzruszeniem i ciągłą przemową, zapytała co Justyna na to. Zamiast niej odezwała się Emilia, wręcz wykrzykując, że oczywiście przyjmuje oświadczyny. Najmniej zadowolony Benedykt zapytał w końcu zainteresowaną, co ona na to. Justyna w końcu odezwała się. Z przyjaznym spojrzeniem, zwrócona do Kirłowej odpowiedziała, że zaszczyca ją pan Różyc składając taką propozycje, ale ona żadnych kwalifikacji nie ma, żeby zostać wielką panią. Nie to jest jednak największą przeszkodą. Od wczoraj jest ona zaręczona! Z kim? Wykrzyknęli wszyscy. Z Janem Bohatyrowiczem, sąsiadem Korczyna, odpowiedziała panna. W pokoju zapanował zamęt. Wszyscy starali się coś powiedzieć, zapytać, dowiedzieć. Ten rozgardiasz przerwał Benedykt, który stanowczo stwierdził, że on o wszystko siostrzenicy wypyta. Pytał ją jak to się stało, że w Bohatyrowiczu się zakochała i czy kocha go prawdziwie? Czy wie jaka praca ją czeka i czy się jej nie boi? Co z niestosownością umysłową? Na wszystkie pytania Justyna odpowiadała spokojnie, choć wzruszonym głosem. Kocha prawdziwie i pewną jest, że jest kochaną. Pracę już poznała i nie boi się jej. A wręcz przeciwnie. To jej brak był dotąd jej niedolą. Różnic umysłowych nie ma żadnych, a jeżeli jakąś wiedzę, jakieś światło znieść im może to uczyni to z zapałem. Emilia, słuchając tego wszystkiego, czuła jak w gardle wzbiera jej globus. Zaczęła lamentować. Benedykt natomiast z coraz pogodniejszą twarzą powiedział, że młodzi teraz o jednym tylko myślą i gadają. Ale mają rację! Emilia obolała i załamana została wyprowadzona przez Teresę. Kirło oniemiały wyszedł do salonu a do gabinetu wpadł Witold, powiadomiony o wszystkim przez Leonię. Zaczął gratulować Justynie i cieszyć się, że nie przeważyła w niej Buszmenka i postanowiła uszczęśliwić Jana. Benedykt zapytał jeszcze, czy to jej ostateczna decyzja, a gdy ona odpowiedziała, że tak, przycisnął jej głowę do piersi. Wtedy ze swojego krzesła podniosła się Kirłowa i powiedziała, że szkoda jej kuzyna, ale nie umie udawać, że nie cieszy się z jej decyzji. Zaczęła się zbierać, ponieważ za suknię szarpała ją mała Bronia, a musiała jeszcze wstąpić do Wołowszczyzny. Justyna za radą wuja skierowała się na górę powiadomić o wszystkim ojca. Po drodze zatrzymał ją w salonie Zygmunt. Zaklinał ją, żeby nie doprowadzała do takiego mezaliansu. Wie, że czyni to aby schować się przed nim, aby nie obracać się w sferach, w których on się znajduje. Ale obiecuje, że z oczu jej zejdzie i nie będzie się więcej naprzykrzał. Justyna słuchała przez chwilę nie mogąc zrozumieć sensu jego słów, ale gdy dotarł on do niej, parsknęła głośnym śmiechem i pobiegła na górę. Zygmunt zniesmaczony jej zachowaniem stwierdził, że jednak jest prostaczką. Do Benedykta tymczasem po cichu, co było do niej niepodobne, weszła Marta. Ściszonym głosem powiedziała, że gdy Jan z Justyną ślub wezmą to pójdzie do nich. Tutaj jest tylko zawadą i nikomu niepotrzebną jak stary mebel. Tam z nimi popracuje, a później oni do grobu ją złożą. Benedykt słuchał tej nowej facecji z niedowierzaniem. Gdy skończyła wykrzyknął, chodząc szybko po pokoju, że to co ona mówi to są bzdury jakieś. Ona, niepotrzebna? Przecież tylko z nią tutaj pracował i tylko ona pomogła mu utrzymać się w Korczynie. Ona dzieci jego wyhodowała i za to wszystko wdzięczny jej jest i będzie do końca życia. Tylko jego biedy i problemy uczyniły go zgnuśniałym i nie potrafił tego wcześniej wypowiedzieć. Ale to co teraz mówi myśli naprawdę i zawsze tak myślał. Ucieszyła się z takiego wyznania Marta. Postanowiła, że zostanie, skoro takiego ma w nim brata i tak jest tutaj potrzebna. Musi tez zacząć się leczyć, żeby jak najdłużej pomagać im mogła. Wcześniej nie dbała o to. Teraz musi do miasta na kilka dni pojechać, a być może jeszcze na weselu jego dzieci tańcować będzie. Później długo, na jego życzenie, opowiadała mu o Bohatyrowiczach. Rozmowę przerwało im wtargnięcie pana Orzelskiego, który w szlafroku, ze smyczkiem w ręku i wzburzeniem na twarzy zaczął mu robić wymówki, że do takiego mezaliansu dopuszcza. A co z nim będzie? Jak on tam w tej chacie wyżyje? Uspokoił się dopiero gdy Korczyński zapewnił go, że dalej u niego mieszkać może.
Po tych wszystkich sporach i rozmowach pozostało już tylko jedno. Benedykt kazał przywołać Justynę i udał się z nią do zagrody Anzelma i Jana. Gdy tam przybyli chłopak najpierw się przeraził, ale później zrozumiał cel ich przybycia i wielka radość pojawiła się na jego twarzy. Anzelm natomiast i Benedykt długo patrzyli na siebie. Na koniec pan Korczyński zapytał, czy Jan jest synem Jerzego, a stary odpowiedział, że tego samego, z którym jego brat w Mogile leży.

KONIEC

<<Nad Niemnem Tom II

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *