Nad Niemnem Tom II

Nad Niemnem Tom II – Rozdział I

Folwark Olszynka znajdował się za olchowym gajem, od którego zapewne wziął swoją nazwę. Otaczała go wspaniała roślinność, a w oddali, pomiędzy drzewami przebłyskiwał Niemen. Pomimo nienajlepszej pogody wszystkie okna były pootwierane, a na parapetach stały doniczki z różnymi kwiatami. Z wewnątrz dochodziły głosy przebywających tam osób.
Po domu krzątała się Kirłowa, doglądając robót zaplanowanych na dzisiaj. Prania bielizny, robienia serów i pieczenia chleba. Nie była z siebie zadowolona. Za dużo rzeczy działo się na raz i to siebie obwiniała za takie ich rozplanowanie. Pomagały jej dwie dziewki a wokół kręciły się jeszcze córki, Rózia, która zajmowała się warzywami i sześcioletnia Bronia, nie odstępująca matki na krok. Z jej ust nieustannie wydobywał się potok słów, na które tylko od czasu do czasu uwagę zwracała jej siostra. Jej synowie Staś i Boleś nie pomagali w domu. Starszy Staś biegał gdzieś po łąkach. Ale jemu wolno było, zdał do czwartej klasy, a teraz miał wakacje. Inaczej było z młodszym Bolesiem. Już dwa lata przesiedział w drugiej klasie i teraz zamknięty w pokoju przygotowywał się do dodatkowych egzaminów, które matka wyprosiła w szkole. Gdy Kirłowa właśnie szła sprawdzić jak mu idzie, dał się słyszeć brzdęk przed domem. Okazało się, że uczeń dał drapaka przez okno, tłukąc przy okazji donicę z kwiatami. Nie dotarł jednak daleko. Złapany przez dziewkę, zawstydzony doprowadzony został do matki. Ta długo do niego mówiła, od czasu do czasu krzycząc. Nakazała dalszą naukę, a żeby nie przyszło mu do głowy ponownie uciekać, przywiązała do łóżka. Martwiła się o jeszcze jedną córkę, Marynię i o Stasia. Zimno było bardzo, a oni byli poza domem. Oby tylko nie zachorowali.

Te zajęcia przerwało jej pojawienie się kupców, którzy kupowali od niej wełnę. Gdy targowała się z nimi o cenę, przed dom zajechała kareta. Rozpoznała ją jako pojazd Różyca. Na ten widok zmieszała się nieznacznie, okrywając się rumieńcem. W domu powstał niejaki popłoch, wywołany przez gospodynię. Różyc jednak, gdy stanął w progu, nie zwracał na niego najmniejszej uwagi. Przywitał swoją kuzynkę serdecznym pocałunkiem w opaloną rękę, a ona zaprosiła go do pokoju bawialnego. Tam znowu zalał ją rumieniec. Uwolnić musiała Bolka, przywiązanego do jedynego miejsca do siedzenia w tym pokoju. Różyc tymczasem zajął się Bronią, która przydreptała tutaj za matką. W końcu zamieszanie skończyło się i mogli rozpocząć rozmowę. Była to szczera rozmowa o ich życiu i egzystencji. Oboje odgadywali swoje myśli i szczerze rozmawiali o swoich problemach. Różyc mówił o swoim uzależnieniu od narkotyków, a Kirłowa o swoich parafiańskich nawykach. W końcu rozmowa zeszła na pannę Justynę. Zainteresowanie nią wyrzucała mu kuzynka, przewidując jego nieszczere zamiary. On szczerze przyznawał się, że pociąga go ona fizycznie i choć widział w świecie wiele pięknych kobiet to żadna nie zrobiła na nim takiego wrażenia. Kirłowa zaproponowała więc, żeby się z nią ożenił, skoro tak mu się podoba. Wywołało to jego śmiech. Stwierdził on, że takie jak ona można kochać ale żenić się z nimi niepodobna. Do końca nie wiadomo kim ona jest. Jego ciotka księżna dostałaby spazmów, gdyby zobaczyła ją kiedyś u jego boku. Rozmowę przerwało pojawienie się Stasia, który wrócił z pól i ochrypł bardzo, tłumacząc się piszczącym głosem. Ta sytuacja skłoniła kuzynkę Różyca do wyżalenia się przed nim ze swoich doli i niedoli. Opowiadała o tym jak dawno temu zorientowała się, że sama musi zająć się wszystkim. Uczyła się u sąsiadów, a najwięcej w Korczynie i jakoś to do tej pory idzie. Ale wykarmienie, a nie mówiąc już o edukacji, piątki dzieci nie jest sprawą prostą. Różyc współczuł jej szczerze. Sam nigdy nie byłby w stanie zajmować się gospodarowaniem. Dlatego chciałby zaproponować, żeby jej mąż poprowadził jego majątek Wołowszczyznę. Byłoby to z korzyścią dla nich obojga. Kirłowa ucieszyłaby się na tą propozycję. Mogłaby wykształcić dzieci i zacząć żyć lepiej. Odpowiedziała jednak kuzynowi, że nic z tego nie będzie. Jej mąż jest wprawdzie poczciwym i uczciwym człowiekiem, ale niezdolnym do żadnej pracy. Różyc zaskoczony zauważył, że jego krewna kocha tego człowieka. Ona nie zaprzeczyła. Stwierdziła, że wyszła za niego z miłości a tutaj nie jest tak jak w wielkim świecie i nie zmienia się obiektu uczuć wiele razy. Widać było, że przybyły był zawiedziony. Poprosił jednak, aby wolno mu było przejąć koszty utrzymania jej synów. Przyjęła to ze wzruszeniem i zażenowaniem. Dla dzieci zrobiłaby wszystko.
Gość zaczął się zbierać. Jego oblicze zmieniło się i często przecierał on pomarszczone czoło. Kirłowa zapytała, czy nawet tak krótkiego czasu nie może on wytrzymać bez swoich narkotyków. On odpowiedział, że niestety tak jest. Jedynym dla niego ratunkiem, jak stwierdziła, byłby ożenek z odpowiednia kobietą, którą by kochał. Postara się, żeby go do tego namówić. Różyc spieszył się już bardzo. Brak narkotyku w organizmie zaczął mu coraz bardziej doskwierać. Słuchał jeszcze tego co mu kuzynka na odchodnym mówiła, ale po chwili był już w pędzącej karecie.
Kirłowa wróciła do swoich zajęć. Sprawdziła jak idą prace domowe i co robią dzieci. Na chwilę zatrzymała się przyglądając się najstarszej Maryni, z którą nieustannie przebywał często tu goszczący Witold Korczyński. Widać było, że jej córka jest z tego powodu szczęśliwa, więc nie przerywała ich rozmów. Witold był przecież poczciwym kawalerem, synem najlepszego i najuczciwszego sąsiada.

Nad Niemnem Tom II – Rozdział II

Justyna wracała do dworu z bukietem letnich roślin. Gdy znalazła się wewnątrz usłyszała coś w rodzaju sprzeczki. Przed Martą stali Witold i Leonia, namawiając ją aby pozwoliła się zbadać lekarzowi, który przybył właśnie do Emilii. Usłyszał jej kaszel i stwierdził, że to Marta leczyć się powinna. Ta, gdy ujrzała Justynę, prosić ją zaczęła o ratunek, zezłoszczona już całą sytuacją. Zmieniła jednak temat, gdy zobaczyła naręcze kwiatów, jakie przyniosła ona ze sobą. Zapytała się skąd je wzięła, a dziewczyna spokojnie odpowiedziała, że dostała od Jana Bohatyrowicza. Marta zaczęła jej robić wyrzuty, ale szybko musiała je skończyć, ponieważ do jadalni wpadli znowu Leonia i Witold. Dziewczynka mówiła, że zaraz przyjdzie tu doktor i zbada Martę, niezależnie od tego czy ona tego chce czy nie. W gospodynię jakby piorun strzelił. Zerwała się na nogi i wielkimi susami skierowała się w stronę spiżarni. Za nią Leonia i Witold. Marta dopadła drzwi, szybko je otworzyła i zniknęła we wnętrzu pomieszczenia wypełnionego różnego rodzaju smakołykami. Za nią weszły tam też dzieci, nadal namawiając ją na badanie.
Emilia tymczasem leżała w swoim pokoju bez życia, z wyrazem wielkiego cierpienia na twarzy. Po nocnym ataku, który ją tak osłabił i spowodował wezwanie doktora teraz była spokojna. Ożywiła ją nieco informacja o wizycie pana Darzeckiego z córkami. Znalazła w sobie na tyle siły, żeby sprawdzić jak ubrana jest jej córka. Poprosiła Terenię, żeby nie wpuszczała tu nikogo. Chciała również, aby poczytała jej jeszcze o Egipcie, jak to robiły od wielu już wieczorów.
Tymczasem goście rozeszli się po domu. Dziewczynki razem prowadziły ożywioną rozmowę, a Benedykt ze szwagrem zajmowali się swoimi sprawami. Bacznie tym rozmowom przysłuchiwał się Witold, siedzący opodal i udający, że czyta książkę. Okazało się, że Drzewiecki przyjechał upomnieć się o dług. Korczyński chodził wokół niego przyjmując postawę jakże odmienną od tej jaką pokazywał na co dzień. Jakby zmalał, głęboko pochylał głowę i ograniczał swoje normalne gesty. Rozmowę ich na chwilę przerwały panny, wbiegając do salonu. Szybko jednak zostały przepędzone i panowie wrócili do swoich spraw. Suma, o którą upominał się Drzewiecki była mu potrzebna na posag córki, która wyjść miała za hrabiego, niebogatego ale urodzonego. No właściwie połowa tej sumy. Długo jeszcze rozmawiali na ten temat, przedstawiając swoje racje. Darzecki ubolewał, że musi prosić szwagra o zwrot tych kilkunastu tysięcy, ale nie miał wyjścia. Jego finanse w ostatnich czasach zostały nadszarpnięte, a ich pozycja obliguje do utrzymania pewnego standardu życia. Korczyński natomiast przedstawiał swoją sytuację. Spłata tej sumy teraz wepchnie go w duże kłopoty. Czuł jednak, że zobowiązany jest do jej zwrotu siostrze, skoro się tego od niego domagano. Pożegnał swojego gościa i zwrócił się do syna, na którego zły był za jego zachowanie podczas tej wizyty. Zaczął mu wypominać, że nie odezwał się do swojego wuja i nawet przywitać się z nim nie raczył. Witold początkowo wzbraniał się przed wypowiedzeniem wszystkiego co tłamsił w sobie podczas tej wizyty, nie chcąc rozgniewać ojca. Ale gdy ten powiedział, że już tego dokonał z ust syna wydobył się potok słów. Nie miał on szacunku dla ludzi takich jak Darzecki. Egoisty, sybaryty. Nie widzącego niczego poza czubkami swoich butów. Oświadczenie to zdumiało Benedykta i przytłumiło jego złość. Szanował on Darzeckiego, choć sam nie wiedział za co. Dalsza rozmowa z synem przerodziła się w kłótnię. Młody człowiek wykrzyczał wszystkie żale jakie nagromadziły się w nim od czasu przyjazdu do domu rodzinnego. Drażniło go tu wiele rzeczy, na które dawniej nie zwracał uwagi. Teraz wszystko to wyleciało z niego jak wrząca woda z gejzeru. Był bardzo podobny do ojca i właśnie to podobieństwo sprawiło, że żaden z nich nie ustąpił. Benedykt nazwał syna głupcem i kazał milczeć. Wzburzony wielce odwrócił się i odszedł, a Witold długo jeszcze stał rozpalony, spoglądając za nim. Po tej chwili, jakby podejmując jakąś decyzję, pobiegł za ojcem na ganek i próbował do niego przemówić. Ten jednak kazał mu iść precz i pocwałował w stronę pól. To wywołało nową falę gorąca na twarzy Witolda, która stała się jeszcze bardziej blada. Z tego stanu wyrwało go ciche wołanie zza węgła. Stał tam Julek i proponował chłopcu połów kiełbi. Witold zgodził się. Po chwili razem z Marsem, ulubionym psem maszerowali nad Niemen. Wzburzenie jednak długo jeszcze nie opuszczało młodego panicza. Dopiero gdy wsiedli do łódki i zgodnie, on Witold Korczyński i jego przyjaciel od dziecinnych lat Julek Bohatyrowicz, zaczęli wiosłować, a później zarzucili wędki, radość wróciła na jego oblicze. Było to przecież jego ukochana okolica, bez której żyć by nie mógł.
W salonie dworku natomiast odbywał się koncert. Emilia zapragnęła rozrywki, gdy wróciła już z wyimaginowanej podróży do Egiptu. Wykonawcami oczywiście byli Justyna i stary Orzelski, który z zapamiętaniem wygrywał akordy różnych utworów, prawie odrywając się przy tym od ziemi. Jego córka znudzona była natomiast tym całym występem i akompaniowała mu machinalnie, czasami ziewając. Dopiero gdy Orzelski zakończył występ zwabiony do jadalni podawanym przez Martę śniadaniem, ożywiła się nieco i skupiona zaczęła szukać na fortepianie odpowiednich tonów, starając sobie przypomnieć zasłyszaną melodię. Te rozmyślania przerwało przybycie Kirły, który o dziwo nieskory był do żartów. Przywitał się z Justyną bardzo elegancko winszując jej i gratulując. Dziewczyna nie przywiązywała wagi do jego słów, upatrując w nich podstępu. Na wieść o przybyciu gościa z łoża poderwała się również Emilia. Był on dla niej jedyną osobą, która ją rozumiała i z którą czuła się dobrze. Jego uwielbienie, jakie nieraz jej okazywał, odganiały od niej złe myśli i dodawały siły. Zaraz po wejściu do buduaru, przybyły poważnie oznajmił, że pan Różyc kocha się w pannie Teresie i zamierza przyjechać do Korczyna w zaloty. Wywołało to wielkie poruszenie towarzyszki Emilii, która wpadła do pokoju Marty prosząc o pożyczenie kokard, w które zaczęła się przystrajać przed lustrem. Kirło i Emilia tymczasem śmiali się z jej naiwności. Gość powiedział, że wszystko to tyczy się Justyny. Różyc początkowo śmiał się, gdy mówiono mu o ożenku z panną Orzelską. W miarę jednak czasu i za sprawą Maryni, żony Kirły, coraz poważniej się nad tym zastanawia. Całą ich rozmowę słyszała przez otwarte drzwi Leonia, która zaraz poniosła ją dalej, do pokoju Marty. Wieści te wywołały spazmy płaczu Tereni. Justyna natomiast, zamiast cieszyć się z nich, siedziała zamyślona przy oknie. Nie wiedziała, czy powinna być zadowolona. Przed oczami stawał jej list, który niedawno otrzymała od Zygmunta. Prosił on aby okazała mu choć trochę łaski i tak jak dawniej pozwoliła się zbliżyć. Szybko jednak wyrzuciła go z głowy, a przed oczami stanął jej Jan Bohatyrowicz, z którym spędzała wiele chwil i z którym rozmawiać mogła godzinami. Zaraz też jej usta zaczęła nucić piosenkę, którą wiele razy słyszała będąc z nim razem.

Nad Niemnem Tom II – Rozdział III

Rozpoczęły się żniwa. Cała okolica wyszła na pola, gdzie zrobiło się rojno i gwarno. Było to najważniejsze w roku publiczne wystąpienie. Każdy prezentował się przed każdym. Wyciągnięto więc ze skrzyń najlepsze stroje. Mężczyźni razili bielą swoich koszul, a kobiety różowością przyodziewku. Na drogach ruch panował wielki i gwar. Zwożono tamtędy ścięte zboże, zatrzymując się i rozmawiając nawzajem, bądź ścigając się zaprzężonymi wozami. Na polach było ciszej. Wszyscy zajęci byli pracą i tylko gdzieniegdzie słychać było pogaduszki. Szczególnie w tych miejscach gdzie poletka przylegały do siebie, będąc własnością różnych właścicieli. Nikt bowiem w Bohatyrowiczach nie miał pola w jednym kawałku. Rozrzucone one były w różnych miejscach, tworząc istną mozaikę i tylko właściciele tych skrawków bezbłędnie do nich trafiali. Jan już któryś raz wyjeżdżał w pole, żeby zwieźć czekające na niego snopki i właśnie zbliżał się do dwóch, żnących na jego poletku kobiet. Jednej bardzo młodej, drugiej starszej, wesołej i gadatliwej. Gdy tylko na chwilę przerywała ona swoją pracę, zaraz zagadywała do pracujących obok, śmiejąc się z nich i żartując. Oni nie pozostawali jej dłużni naigrywając się z jej trzech mężów, co ona przyjmowała ze spokojem mówiąc, że taka już jest i bez chłopa, przyjaciela obejść się nie może i to nie jej wina, że Pan Bóg towarzyszów jej odbiera. Następnie wychwalać zaczęła swoje dzieci Antolkę i Jana. Lepszych na świcie nikt by nie znalazł. Fabianowa odpowiedziała jej na to, że jest jak kukawka. Sama żadnej pociechy nie wyhodowała a chwali się nimi. Całej tej rozmowie przysłuchiwała się Justyna, siedząc na snopkach. Nadjeżdżający Jan zeskoczył z wozu, gdy ją zobaczył. Dziewczyna wyciągnęła do niego swoją dłoń na powitanie. On przylgnął do niej ustami rozradowany. Po chwili jednak sposępniał, co widząc jego matka podniosła się. Powiedziała, że ostatnio posmutniał on bardzo. Ale ona wie dlaczego. Trzydzieści już lat ma i żenić się pora. Jan zdenerwował się na te słowa odciągając matkę i wysyłając do pracy. Ona zaśmiała się tylko stwierdzając, że o żeniaczce i kochaniu porozmawiać się z nim nie da. Chmurny już teraz bardzo chłopak zabrał się do ładowania snopków mówiąc, że jeszcze nikt do niczego go nie zmusił i nie zmusi. Po tym na polu nastała cisza. Każdy zajął się swoją pracą, a Justyna, siedząc na snopkach zastanawiała się nad tym co widziała i z czym w ostatnim czasie miała do czynienia. Odkąd bowiem pierwszy raz zagościła w zagrodzie Anzelma i Jana, była częstym gościem w okolicy. Przebywanie z tymi ludźmi sprawiało jej przyjemność. Po chwili jednak inne myśli pojawiły się w jej głowie. Po co ona tutaj, pomiędzy tymi ludźmi pracy. Poszła by sobie, ale we dworze jest jeszcze gorzej. Jej zadumanie i zmartwienie natychmiast zauważył Jan, który bacznie ją obserwował. Z głęboką bruzdą na czole, która ostatnio często się tam pojawiała, zbliżył się do panny i zapytał co się stało. Justyna powiedziała mu o swoich rozterkach, a on słuchał chciwie tego co mówiła. Rozmowa spowodowała, że po chwili stanął przed nią z sierpem. Uśmiech pojawił się na jej twarzy. Z chęcią wzięła narzędzie i stanęła do żęcia. Pracujący wokoło przypatrywali się temu z niedowierzaniem ale uśmiechnięci. Nie było w nich niechęci. Justyna pomimo swojego nieodpowiedniego stroju wzięła się ostro do pracy, przyrzekając że w poniedziałek ubierze się stosowniej. Jan tymczasem zjeżdżał wozem z pola na drogę. Tam w niejakiej odległości mijała go, również powożąc, Domuntówna. Wpatrując się niego rozpoczęła pieśń, tak jak to już nieraz czyniła.

 

O góro! o góro! zielony lesie!
O drzewa zielone, liście spadające!
O serce strwożone, do ciebie pragnące! …

Jan był wyśmienitym śpiewakiem i zawsze odpowiadał jej swoim mocnym głosem.

 

Jak drzewo od mrozu pęka lub usycha,
Tak serce do ciebie śmieje się, to wzdycha,
O góro! o góro! zielony lesie! …

Tym razem nie spoglądał w jej stronę. Jego oczy skupione były na kształtnej osóbce, która obok jego matki, schylona z zapałem machała sierpem. Przeraziła się i zasmuciła, widząc to Domuntówna. Zatrzymała swój wóz i stanęła nieruchomo. Matka Jana, gadatliwa baba, zaraz zaczęła mówić do Justyny, że to już zapewne niedługo jak ci młodzi staną na ślubnym kobiercu. Sierp drgnął w ręce Justyny gdy usłyszała te słowa i zadrasnął jej rękę. Sama ona dziwiła się, że tak się stało. Dalsze rozmowy przerwał Fabian, pojawiając się niedaleko i pozdrawiając pracujących. Pani Starzyńska, matka Jana, zaczęła z nim rozmowę, naigrywając się że do hrabiów się chyba zapisał, skoro w taki czas nie pracuje. On odpowiedział tylko, że jej rozum nie obejmie tego czym on się zajmuje i ruszył oglądać swoje zagony, prawie już pozbawione zboża. Nagle pędem skoczył w stronę poletka Ładysia. Krzyczał, wyzywając go od złodziei. Zauważył bowiem, że jego żona zżęła kawałek jego zboża. Z zaciśniętymi pięściami leciał w ich stronę, wzywając na pomoc synów. Oskarżeni nie czekali bezczynnie na niego. Z widłami i sierpem również pędzili w jego stronę. Rozpoczęła się bójka, której przyglądali się wszyscy. Jedni byli strwożeni, drudzy rozbawieni. Walczących rozdzielił wracający na pole Jan, wraz z innymi przybyłymi. Zaczął wyrzucać ze złością Fabianowi i jego synowi Adamowi, że nie godzi się tak zachowywać i biednych ludzi traktować.
Justynę przeraziło całe to zajście. Z wrażenia upuściła sierp i stała ze ściągniętymi brwiami, przyglądając się wszystkiemu. Po chwili jednak rozchmurzyła się i ze spokojem przyglądała jak Jan rozdziela walczących. Starzyńska stwierdziła, że już pewnie się u nich nie pokarze, widząc takie grubiaństwo. Ona odpowiedziała, że zdarza się to wszędzie i tylko różni formą. Nie jest to dla niej nic strasznego. Ucieszył się słysząc te słowa Jan. Obawiał się, że takie zachowanie może ją do nich zrazić. Mówiąc to cały aż płonął z zadowolenia i przejęcia. Wszyscy wzięli się do pracy. Zostało już niewiele zboża do zżęcia i czas było kończyć pracę. Przerwało ją pojawienie się grupy ludzi, spośród której wyskoczył Witold Korczyński. Widząc żnącą Justynę przyskoczył do niej, mówiąc że bardzo dobrze zrobiła wyrywając się z domu. Potem witał się z każdym wylewnie nie przestając mówić i obiecał Janowi, że zajrzy do nich niebawem.

[metaslider id=2519]

W końcu słońce skłoniło się już do ziemi i nastawać zaczął wieczór. Mrowie ludzi i zwierząt wracało do swoich zagród, czyniąc ruch i harmider wielki na drogach. W swojej zagrodzie Anzelm pracował cały dzień, odbierając od Jana zwożone snopki. Teraz dopatrywał koni, które Jan chyba pierwszy raz w życiu zostawił mu, spiesznie wracając na pole. Uwagę starego przykuły dwie osoby zbliżające się do bramy. Jednym był wystrojony Michał, zalotnik Antolki i tego poznał od razu. Drugim okazał się Witold Korczyński. Zgoła przeraziła go ta wizyta, ale podobnie jak w przypadku odwiedzin Justyny, przywitał się z nim grzecznie. Michał skoczył zaraz do domu szukać Antolki, Anzelm zaś zaczął oprowadzać gościa po zagrodzie. Pokazując mu swój sad, ule i inne rzeczy. Witold jak zwykle z zapałem zaczął rozprawiać o hodowli drzewek, o swoich wizjach i celach, o chęci pomocy im, ludziom mieszkającym w okolicy. W miarę słuchania jego wywodów, stary Bohatyrowicz z coraz większym zdziwieniem odnajdywał w nim wiele cech jego stryja Andrzeja. Na jego twarzy pojawiały się wyrazy nadziei, ojcostwa i zachwytu. Długo tak rozmawiali ze sobą. Na ławce przed domem natomiast Jan i Justyna z cicha również prowadzili rozmowę. Mężczyzna trzymając w ręku pęk kwiatów i roślin opowiadał o nich dziewczynie, co chwilę wtrącając inne tematy. Pytał się jej czy popłynie jutro z nimi na Mogiłę. Justyna odpowiedziała, że tak, zrobi to. Jutro popłynie z nim na Mogiłę. Tymczasem do okna domu szybkim krokiem zbliżył się Anzelm, mówiąc do Witolda, że zaraz pokarze mu te książki. Na każdej z nich wypisane było imię i nazwisko. Andrzej Korczyński. To on dawał tutejszym mieszkańcom światło, wlewał w nich zapał, a w końcu oddał życie za swoje ideały. W Witoldzie Anzelm widział te same cechy. Oboje zamyślili się głęboko, a na twarzy Witolda ukazały się wszystkie uczucia, które teraz przeżywał. Tęsknota, cierpienie i klęski.

Nad Niemnem Tom II – Rozdział IV

Czółno z Janem I Justyną zsunęło się powoli na wody Niemna i popychane niewielkimi ruchami wiosła popłynęło z jego nurtem. Wyruszyli tylko we dwoje, ponieważ Anzelm po wczorajszych wizytach zamknął się w swojej celi i tylko przez okno zobaczyć można było jak leży na łóżku chory lub zamyślony. Młodzi płynęli do Mogiły, a po drodze Jan opowiadał dziewczynie o okolicy i zauważonych ptakach, owadach i zwierzętach. Po drodze spotkali Julka, siedzącego w czółnie przywiązanym do wbitego w dno pala i łowiącego ryby. Przywitali się z nim i popłynęli dalej. Niedługo przybyli do piasków, miejsca z którego już blisko bardzo było do celu ich podróży. Gdy wysiedli z łodzi ich oczom ukazały się pagórki, które pokrywał piasek. Za nimi zaczyna się las. Jan zamyślił się na chwilę, a potem zaczął opowiadać swoje wspomnienia o tym, jak żegnał się w tym miejscu ze swoim ojcem po raz ostatni. Miał wtedy siedem, może osiem lat i pamięta jak tato ściskał go mocno i całował, choć nigdy wylewny nie był. Po pożegnaniu odjechali razem z panem Andrzejem i innymi ludźmi. Wtedy widział go po raz ostatni. Później, gdy zboża już dojrzewały, usłyszeli we wsi różne grzmoty, stuki, a następnie wielką wrzawę dobiegającą z tego miejsca. Wieczorem, gdy wszystko ucichło, we wsi zjawił się Anzelm, przepływając przez Niemen. Ranny był i ledwo trzymał się na nogach. Kazał Janowi, gdy mówić już mógł, pobiec do Korczyna i powiedzieć panu Benedyktowi, że pan Andrzej nie żyje. Tak samo jak jego ojciec. Słuchając opowiadania Justyna nie zauważyła nawet, gdy weszli do boru. Wpatrywała się uważnie w twarz opowiadającego i wchłaniała każde wypowiedziane przez niego słowo. Gdy mały Jan wpadł do dworu, przekazał panu Korczyńskiemu niepomyślne wieści. Pani Andrzejowa, która tam wtedy była, padła zemdlona na podłogę, a pan Benedykt wybiegł pędem do Bohatyrowicz. Rozmawiał później z Anzelmem wypytując go o wszystko. Ocalał Dominik, ale został wzięty do niewoli. Jan i Justyna dotarli do polany, na której mężczyzna pokazał pagórek. Widać było, że usypany została ludzkimi rękoma. Leżało tam czterdziestu poległych. Spędzili tam dużo czasu, prawie nie odzywając się do siebie. Justyna po raz pierwszy w życiu zapomniała całkowicie o sobie. Przed oczami stanęło jej cierpienie narodu i ideały przyświecające tym, którzy polegli. Później wpatrzyła się w Jana, opartego o drzewo i utopionego w myślach. Wstała i podeszła do niego podając mu dłonie, a on ucałował je delikatnie swoimi ustami. Później ich oczy spotkały się i pozostali w stanie wzajemnego upojenia przez chwilę. Pierwsza otrząsnęła się Justyna, mówiąc do niego, że czas już iść. Ruszyli też zaraz, ona trzymając go pod ramię. Poczuła, że jest on osobą, przed którą wypowiedzieć może wszystkie swoje troski i zmartwienia, a on zrozumie ją i będzie dobrym słuchaczem. Zaczęła opowiadać mu o swoim życiu, zmartwieniach, marzeniach i troskach. O tym, że czuje się niepotrzebna i chciałaby coś robić, gdzieś biec, zostawić to wszystko! Brakuje jej jednak odwagi i wiary we własne siły. W Korczynie trzyma ją też jej rozpieszczony ojciec, który czuje się tam jak w raju. Nie może go zostawić samego na łasce krewnych. Jan słuchał uważnie, czasami wtrącając jakieś słowo. Rozumiał doskonale, co ona czuła. Mówił jej, że dziwi się jak może to znieść. On, gdyby był w takiej sytuacji zapewne powiesiłby się lub utopił już dawno. Mówił również, że już od dawna przygląda się jej. Najpierw z ciekawości, ponieważ ludzkie języki rozpowiadają wszystko i słyszał o niej i o Zygmuncie Korczyńskim, który nie podał się do swojego ojca. Później już wzroku nie mógł oderwać od jej osoby. Raz będąc ze stryjem na Mogile, zobaczył ją z daleka w oknie dworu i zaśpiewał dla niej pieśń, nie licząc nawet, że ją usłyszy i zwróci uwagę. Ale okazało się, że właśnie tak się stało. Od tego czasu zapamiętała go ona i później łatwo rozpoznała. Ucieszył się bardzo na to stwierdzenie i wdzięczny był za dobre słowo. Ze stanu tego wyrwało go spostrzeżenie, że nie idą drogą, którą iść powinni. Przepraszał za to Justynę i zrzucał to na zamyślenie. Szybko odnalazł się i ruszyli w dobrą stronę. Teraz on zaczął opowiadać jej o gospodarstwie. O tym, że ciągle mają zatargi z jej stryjem, który patrzy na nich spode łba i ciągle się z nimi procesuje. Kiedyś nie był taki. Ale przyszedł moment, że coś go odmieniło. Później zaczął mówić o pracy w gospodarstwie i o tym jak im się wiedzie. A wiodło się im nie najgorzej. To opowiadanie przerwał szum lasu, który nagle powstał za nimi i zwiastował bliską burzę. Jan chwycił ją za rękę i pobiegli do czółna. Początkowo Justyna bała się, ale gdy zobaczyła z jaką pewnością, odwagą i siłą ten mężczyzna radzi sobie ze wzburzonymi falami rzeki, jej obawy zniknęły a zaczęła się przygoda. Nad Niemnem tymczasem przelatywały ciemne chmury, spuszczając na ziemię prysznice deszczu. Szybko jednak, płynąc z nurtem, znaleźli się na miejscu. Schowani pod topolą przypatrywali się temu co się dzieje. Jan przysunął się do niej blisko, muskając jej szyję rękami i szeptając do ucha czułe słówka. Ona poddała się temu. W końcu jednak postanowili udać się do chaty.

[metaslider id=1923]

Nad Niemnem Tom II – Rozdział V

W domu Anzelm nadal leżał w swojej celi i nie odzywał się do nikogo. W kuchni Elżusia i Antolka zajadały kolację. Ucieszyły się na widok Justyny i przywitały z nią wylewnie. Antolka martwiła się czy nie zmokła ona za bardzo podczas burzy. Justyna odpowiedziała, że tylko trochę ale chętnie ogrzałaby się przy ogniu. Najmłodsza dziewczyna zaraz wzięła się do rozpalania, ale Orzelska odsunęła ją i sama zabrała się do tego zajęcia. Poszło jej całkiem sprawnie i już po chwili ogień buchał w piecu, dając przyjemne ciepło. Antolka wygadała się, że koleżanka chciałaby ją i młodego pana Korczyńskiego zaprosić na wesele. Byłaby to dla niej wielka promocja i nawet jej ojciec, Fabian, się na to zgodził. Zaczęły opowiadać o przygotowaniach, sukniach i innych kobiecych rzeczach śmiejąc się przy tym głośno. Mówiły też o Domuntównie, która stroi się bardzo, chcąc przypodobać się Janowi, ale ten ani na nią spojrzy. Raz gdy na potańcówce dzwoniła bransoletami, pięknie wystrojona nazwał ją koniem cygańskim. Tu znowu wybuchły gromkim śmiechem, który doleciał aż do celi Anzelma. Wychylił on z niej głowę, pytając czy dobrze słyszał, że panna Justyna jest znowu u nich. Ta przyskoczyła zaraz do niego witając się z nim. Zjawił się również Jan, pytając o matkę. Poszła ona do męża, ale jutro rano miała wrócić z powrotem. Anzelm uradowany z wizyty zaprosił dziewczynę do świetlicy. Nie godziło się, jak mówił, przyjmować gościa w kuchni. Świetlica była niskim ale bardzo obszernym pomieszczeniem. Zajmowała ponad połowę domu i wypełniona była różnymi, ręcznie wykonanymi meblami. Niektóre z nich miały nawet po sto lat. Usiedli wokół stołu. Anzelm wypytywał się o wyprawę młodych do Mogiły, a później opowiadał Justynie o okolicy. W tym czasie dziewczyny przygotowały wieczerzę, do której zaraz wszyscy usiedli. Nie było tylko Antolki, która chodząc do ula po miód, ukąszona została przez pszczołę. Jan początkowo zły był, że chodzi tam sama. Nie wiedziała bowiem nic jeszcze o tym jak obchodzić się z tymi owadami. Ale łzy w jej oczach udobruchały go. Tylko Anzelm, nad podziw wesoły stwierdził, że do wesela się zagoi. Gdy jadło było gotowe zaczęli się posilać nie mówiąc przy tym wiele. Jan i Justyna patrzyli an siebie z uśmiechem, jak to czynią ludzie szczęśliwi. Po wieczerzy Antolka i Elżusia szybko posprzątały ze stołu i zniknęły, idąc do swoich gospodarskich obowiązków. Wyszedł też Jan, sprawdzić jak sprawował się parobek podczas jego nieobecności. Justyna i Anzelm zostali sami. Dziewczyna przysunęła się do niego i dotknęła ustami jego ramienia. Stary zrozumiał, że Jan opowiedział jej o dawnych wydarzeniach na Mogile. Stwierdził, że po nich nie umiał już wrócić do normalnego życia. Tyle się wtedy działo, tyle im obiecywano, takie rzeczy widział, że nigdy one z jego głowy nie wyjdą. Nie umie tak jak inni cieszyć się codziennością, ponieważ myśli i wspomnienia o minionych czasach nie dają mu spokoju. Jednak przyszedł moment, że chciał otrząsnąć się z tego stanu. Pomogło mu w tym kochanie. Panna Marta, uboga krewna Korczyńskich, odwzajemniła jego uczucia. Myślał sobie, że chociaż nie jest jej równy stanem, to przecież ona na łasce krewnych siedzi i nie ma nic swojego, czemuż by go miała nie chcieć. Odważył się i o rękę poprosił, ale odmówiła i zaczęła go unikać. Powody jakie mu później podała były śmieszne. Złość go wzięła na nowo i zwątpienie. Życie przygniotło go znowu i odebrało chęć do wszystkiego. Starał się jeszcze wydobyć z tego stanu. Próbował się nawet ożenić. Ale nie mógł. Panna była nawet ładna i mądra. Łaskawie na niego patrzyła. Ale nie mógł. Na dziewięć lat zaległ w łóżku i żaden doktor nie był w stanie mu pomóc. Była to bardziej choroba duszy niż ciała i tylko lekarstwo na duszę pomóc mu mogło. Okazali się nim Jan i Antolka, którzy z nim zamieszkali i którzy powoli doprowadzili do tego, że podniósł się ze swojej upadłości, choć nie do końca. Tego co przeżył nie da się całkiem z pamięci usunąć. Jednak żyć się da. Tylko czasem jeszcze zwalony jest z nóg na kilka dni, ale zaraz potem wstaje i cieszy się tym co widzi dookoła. Dalsze wywody przerwał Jan, który od jakiegoś czasu przysłuchiwał się tej opowieści, mówiąc, że dość już o przeszłości. Musieli przerwać nie tylko ze względu na Jana. Do chaty wszedł stary Jakub, prowadzony przez wystrojoną Jadwisię Domuntównę. Dziadunio jak zwykle poszukiwał Pacenki i wygrażał za nim laską. Dziewczyna w pierwszej chwili chciała się przywitać, ale zaniemówiła na widok Justyny. Dopiero po chwili odzyskała mowę. Dziadunio tymczasem z zapałem przetrząsał chatę w poszukiwaniu Pacenki. Zaglądał we wszystkie zakamarki aż w którymś momencie runął na podłogę. Rzucili się mu do pomocy wszyscy. Najbliżej była Justyna i już podnosiła go z podłogi gdy odtrąciła ją Jadwiga, mówiąc że dziadunio to już na pewno do niej należy. Anzelm wyperswadował w końcu Jakubowi, że Pacenki już dawno nie ma i lepiej będzie gdy usiądzie i opowie im jakąś historię. Najlepiej o dwunastym roku i o tym co przydarzyło się jego bratu. Stary opowiadać zaczął o tym jak jego najstarszy brat do legionów z panem Dominikiem Korczyńskim poszedł, a później z Napoleonem przyszedł tutaj spowrotem. Któregoś dnia, bardzo mroźnej i śnieżnej zimy, znaleźli go stojącego nieopodal chaty zamarzniętego. Stał jakby pień drzewa nagle wyrosły w miejscu, w którym go nie było. Przez cały czas opowieści Jadwiga szeptem wypowiadała kąśliwe uwagi na temat Justyny. Ta, zajęta słuchaniem opowieści, albo nie słyszała ich, albo nie zwracała na nie uwagi. Zwracał natomiast Jan, który groźnym wzrokiem spoglądał na Domuntównę, a później odwrócił się do niej plecami. W końcu jednak nie wytrzymał i grzecznie poprosił ją, żeby w jego domu nikomu przykrości nie robiła. Ta odpowiedziała ze łzami w oczach, że kiedyś prośba pana Jana miała dla niej znaczenie. Teraz widzi jednak, że lepszego towarzystwa on szuka niż jej. Zabrała opowiadającego jeszcze dziadunia i z łkaniem wyszła z chaty. Chwilę jeszcze po ich wyjściu panowała cisza. Pierwszy przerwał ja Jan, wybuchając śmiechem. Później zaproponował swojej towarzyszce, żeby poszła z nim zobaczyć iluminację na Niemnie. Ta jednak odpowiedziała, że czas jej do domu. Jan nie zrażony wcale odpowiedział, że odprowadzi ją a po drodze zobaczą jak rybacy łapią jacicę. Anzelm postanowił iść z nimi. Nie chciał dopuścić, żeby ludzie na języki pannę wzięli. Tak by się mogło stać gdyby sama z chłopem po nocy chodziła. Gdy stanęli nad Niemnem oczom ich ukazały się czerwone ognie, powoli przesuwające się na rzece. Wokół nich, jakby biała mgła, latało pełno motyli, które łapali i pakowali do worków znajdujący się na łodziach rybacy. Na jednej z nich był również i Witold, co widząc Anzelm popadł w zdziwienie. Nie spodziewał się zobaczyć tylu Korczyńskich wśród nich.
Justyna wróciła do domu około północy. Emilia z Teresą czytały książkę o hrabinie francuskiej, zachwycając się jej życiem. Benedykt siedział w swoim gabinecie na księgami rachunkowymi. Słysząc kroki pomyślał, że to Witold. Dało się zauważyć zawód na jego twarzy gdy okazało się, że to tylko Justyna. Pożegnał się z nią na dobranoc, a dziewczyna dłużej niż zwykle całowała jego rękę. Przed oczami stał jej on wiele lat wcześniej, gdy dowiadywał się o śmierci brata. Gdy już odeszła targnęła nim złość. Zastanawiał się co się stało jego synowi. Nigdy go nie ma z nim, a cały czas spędza tam, z nimi.
Gdy była już w pokoju przywitała ją Marta leżąca na wznak na łóżku i wypominająca jej późny powrót ze spaceru. Justyna najpierw cierpliwie wysłuchała jej naigrywa i opowieści o tym jak odwiedziła ich Kirłowa, żeby wywiedzieć się czy Justyna skora jest do zamążpójścia za Różyca. Później zapytała, dlaczego za Anzelma nie wyszła. Marta zmieszała się nieco. Po chwili dopiero odpowiedziała, że przyczyna jest prozaiczna. Bała się śmiechu ludzkiego i ciężkiej pracy. Wszyscy bowiem naśmiewali się z jej kawalera, a ona ścierpieć tego nie mogła. Jedyny Benedykt się nie śmiał. On jednak mówił, że czeka ją ciężka praca. Żęcie, mielenie, dojenie i wiele innych. Tego przelękła się jeszcze bardziej. Takie to były przyczyny. Justyna długo jeszcze opowiadała jej o tym co się u Bohatyrowiczów dzieje, a ona słuchała chciwie, uśmiechając się od czasu do czasu. Potem, gdy ciotka już usnęła, siadła przed oknem i spoglądając na srebrzysty Niemen zaczęła marzyć. Widziała siebie, szczęśliwą wśród tych ludzi i sama nie wiedziała czy była to mara czy sen.

KONIEC TOMU II

<<Nad Niemnem Tom I | Nad niemnem Tom III

  1 comment for “Nad Niemnem Tom II

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *