Nad Niemnem Tom I – Rozdział I
Nad zakolem Niemna, na tle różnokolorowych pól, widoczny z daleka rysował się obszerny dwór. W bliskiej zaś od niego odległości zobaczyć można było wiele innych, mniejszych dworków. Na drogach do nich prowadzących pełno było wesołych ludzi. Wracali oni właśnie z kościoła, gdzie byli uświęcić ten wolny od pracy i znoju dzień. Na końcu tej całej gromady widać było dwie, podążające powoli kobiety. Jedna była nad wyraz wysoka, a przy tym chuda. Wręcz koścista. Łopatki wystawały wyraźnie z jej lekko przygarbionych pleców, zdradzających wczesną starość. Dźwigała ona wielki pęk roślin, najwyraźniej nazbieranych właśnie w lesie. Pomimo swojej chudości radziła sobie z nim bez trudu, zdradzając tym samym siłę jaka jeszcze drzemała w jej szkielecie. Druga była młodsza. Wyglądała na lat dwadzieścia kilka. Ciężko było ocenić czy jest to panna czy dziewczyna. Strój jej zdradzał to pierwsze ale brak kapelusza, opalone ręce, które raczej nie widziały rękawiczek, oraz duma z jaką kroczyła mogła zasiać ziarno niepewności.
Starsza, sadząc wielkie kroki, snuła opowieść o tym jak to kiedyś, dawno temu chłopi uznali ją za cholerę. Tak samo jak dzisiaj spieszyła się z kościoła do dworu. Gnała prosto przez pola sadząc wielkie kroki w zielonej sukni. Wachlowała się przy tym swoim kapeluszem z powodu gorąca jakie było wokół. Gdy zobaczyli ją idący drogą chłopi, jako że na świecie panowała wtedy choroba, uznali ją za zbliżającą się do wsi cholerę, która machając złota łopatą gna przed sobą morowe powietrze. Nie uwierzyli Bohatyrowiczom, którzy ją znali, że to panna Marta Korczyńska tak gna do Korczyna. Panna Justyna, tak bowiem na imię miała młodsza, z zaciekawieniem słuchała opowieści. W pewnej chwili minął ich powóz, w którym siedziało dwóch panów. Znały ich dobrze i nie były rade z tego, że znowu zmierzają na dwór. Szczególnie jeden z nich. Justyna straciła humor. Zastanawiała się jakie facecje znowu będzie on wyprawiał. Marta podśmiewała się z niej mówiąc, że nie umie korzystać z życia tak jak inne panny. Cały czas tylko melancholie i melancholie. Dziewczyna odpowiedziała jej na to, że nie chce ona żyć tak jak oni. Zrobi wszystko, żeby było inaczej, chociaż zmuszona jest egzystować w tym świecie.
Te rozważania przerwał dźwięk nadjeżdżającego pojazdu. Nie była to tak jak przedtem bryczka, ale wóz wypełniony słomą. Na niej siedziało kilka kobiet i dziewczyn, które rozmawiały ze sobą głośno co chwilę wybuchając śmiechem. Przekomarzały się również z woźnicą, który odpowiadał im nie odwracając się i również czasami śmiejąc. Marta i Justyna przywitały się z nimi. Janek Bohatyrowicz, to on powoził, spojrzał krótko na pannę i coś błysnęło w jego turkusowych oczach. Trwało to jednak chwilę i wóz potoczył się dalej. Marta z westchnieniem wspominała czasy gdy Bohatyrowicze bywali na dworze. Było to jednak dawno, a teraz się wszystko zmieniło. Kobieta rozżalona ruszyła dalej, a z wozu dobiegała pieśń, którą śpiewał woźnica, przypominając jej te stare minione dzieje.
Nad Niemnem Tom I – Rozdział II
Korczyński dwór stał wśród otaczających go starych drzew, dawno już zasadzonych. Znać tu było jakąś rękę, która sprawnie naprawiała różne, co chwilę powstające usterki. Budynki stare już były, ale utrzymane w należytej kondycji. Wewnątrz domu było podobnie. Pełno tam było sprzętów i ozdób, które naznaczył swoim piętnem czas. Zawsze jednak były one w należytym stanie i nigdy nie były zaniedbane.
W jednym z pokoi, urządzonym na gabinet, dyskusję prowadziły cztery osoby. Śród nich Emilia Korczyńska wyróżniała się delikatnością. Wszystkie jej ruchy wyrażały obawę przed jakąś gwałtowniejszą czynnością, która mogłaby doprowadzić do niechcianych skutków. Była ona żoną Benedykta Korczyńskiego, właściciela całego Korczyna. Razem z nią w pokoju znajdowała się jeszcze panna Teresa, wiecznie wesoły i rubaszny pan Kirło oraz milczący pan Różyc. Ten ostatni nie mówił nic, pozwalając na uzewnętrznianie się swojemu towarzyszowi. Z jego ust nieustannie wypływał potok słów, a na obliczu stale gościł uśmiech i wesołość. Opowiadał właśnie o pannach, które spotkali na drodze jadąc do dworu. Jedna z nich piękna i zgrabna, choć z nieładnymi, bo opalonymi rękoma bez rękawiczek. Nie miała również kapelusza na głowie. Druga o wiele mniej powabna. Obie szybkim krokiem zmierzały w tą stronę. Gdy okazało się, że panną tak niewłaściwie ubraną była Justyna Orzelska, krewna męża pani Emilii, zażądała ona natychmiast od Tereni, jej towarzyszki, proszku bromowego. Czuła bowiem zbliżający się globus i migrenę. W pewnej chwili drzwi do pokoju otworzyły się i stanął w nich gospodarz, pan Benedykt. Obojętnie przywitał się z Kirłą, a trochę bardziej wylewnie z Różycem, jako nowym gościem w swoim domu. Szybko zbył stale uśmiechniętego natręta i zwrócił się do żony, pytając jak może wytrzymać w takim zaduchu. Przez to musi chorować. Jego rubaszność zawstydziła Emilię, która spuściła wzrok i zamilkła. Zamilkli też wszyscy, dusząc się w atmosferze jaka zapanowała. Okazję do przerwania niezręcznego milczenia dało pojawienie się na Niemnie, widocznym przez okna, flisaków. Benedykt rozpoczął rozmowę z panem Różycem na tematy gospodarcze, które nudziły jego gościa bardzo, ale wytrwale ją prowadzi. Kirło natomiast nachylił się nad panią domu coś szepcząc jej do ucha, w wyniku czego powoli uśmiech zaczął powracać na jej usta.
W salonie tymczasem Marta, która właśnie była wróciła, wraz z młodym kredensowym zajmowała się przygotowaniem obiadu. Zastała ją przy tym Teresa, wysłana przez Emilię w celu sprawdzenia czy jest on już gotowy. Ucieszyła się na jej widok. Nie odwzajemniła tego uczucia Marta, która na jej pytania odpowiadała zdawkowo i ironicznie. Nagle pojawił się Kirło, ciągnący za sobą starszego pana w szlafroku i ze skrzypcami w ręku. Wepchnął go do pokoju, w którym znajdowali się goście i przedstawił jako największego muzyka w całej Litwie, ba nawet Europie. Na twarzy Różyca pojawił się niesmak. Panie jednak były rozbawione. Podchwycił to Kirło i nadal, wbrew oburzeniu staruszka, ciągnął swoją komedię. Przerwało ją pojawienie się Justyny, która ciskała oczami błyskawice patrząc na błazna, za jakiego uważała Kirłę. Wyprowadziła starszego pana nazywając go ojcem. W zamian zawołała psa myśliwskiego, mówiąc że jego można używać do rozrywki. Dumna odeszła wraz z ojcem. Różyc zachwycony był jej widokiem. Na Kirle natomiast wystąpienie to nie zrobiło żadnego wrażenia. W końcu wszystko przerwała Marta krzycząc, że nadjeżdżają dzieci. Benedykt zerwał się ze swojego krzesła przy oknie i pognał na ganek. To samo, aczkolwiek powoli uczyniła Emilia, prosząc Teresę aby podała jej płaszcz, chustkę i rękawiczki. Nadto jeszcze trochę kropli laurowych, ponieważ czuła się bardzo słabo i nie była pewna czy dojdzie na ganek. Gdy w końcu bryczka z dziećmi znalazła się przed nim i wyskoczyły one z niej, pocałunkom i uściskom nie było końca. Obojętnie przypatrywali się temu dwaj goście. Różyc pytał swojego towarzysza o pannę Orzelską, a ten widząc jego zainteresowanie ostrzegał go, żeby nie zapalał się zbytnio. Ją bowiem i Zygmunta Korczyńskiego, którego poznali wcześniej, łączył burzliwy romans, który ze względu na rodzinę i inne sprawy nie zakończył się pomyślnie. Dalszą rozmowę przerwał powrót wszystkich w domowe progi. Justyna tymczasem odprowadziła ojca na górę, gdzie miał swój pokój, zarzucając mu, że daje z siebie robić pośmiewisko. Kazała mu się ubierać ponieważ obiad miał być lada chwilę podany. Po tym wszystkim udała się do swego pokoju, gdzie spoglądając na cichy już teraz Niemen rozczesywała swoje długie, czarne włosy. Na rzece widać było przewoźnika, a na jego łodzi jakichś dwoje ludzi. Jeden z nich spoglądał co chwilę na dwór, aż w końcu zniknął za lasem, pomagając swojemu towarzyszowi.
Nad Niemnem Tom I – Rozdział III
Rodzina Korczyńskich, wbrew zwyczajom panującym wśród okolicznej szlachty, należała do tych wykształconych. Sprawił to ojciec Benedykta, Stanisław, który posłał swoich trzech synów do szkół. Dziwili się na taki postępek niektórzy, ponieważ z racji urodzenia mieli oni zapewniony byt, ale Stanisław przewidział zmiany, które mogą nadejść i to, że ci którzy teraz odrabiają pańszczyznę niedługo dostaną ziemię na własność. Starał się jak mógł aby zostawić trzem synom i córce jak największe majętności. Dzięki ciężkiej pracy, oprócz rodzinnego Korczyna, nabył jeszcze jeden folwark. Tam gospodarował najstarszy Andrzej. Korczyn otrzymał Bogumił. Oboje mieli uposażyć córkę i Dominika, brata który studiował nauki prawnicze.
Przyszła w końcu zawierucha roku 1863 i czasy się zmieniły. Korczyńscy pochwyceni przez idee powstańcze otworzyli swój dom dla okolicy i stali się przyjaciółmi wszystkich. Szczególna więź połączyła ich z domem Bohatyrowiczów. Anzelm i Jerzy stali się częstymi gośćmi w ich domu. Anzelm dużo czasu spędzał z wychowującą się w domu krewnych Martą Korczyńską, a Jerzy upodobał sobie Andrzeja, który odwzajemniał to zainteresowanie. Ale w końcu przyszło opamiętanie. Andrzej zaginął wraz z Jerzym, a okoliczni ludzie zaczęli nazywać pewne miejsce w lesie Mogiłą. Benedykt zaciągnąć musiał pożyczki bankowe, żeby wypłacić Dominikowi zapisaną przez ojca część w testamencie, oraz uposażyć siostrę. Zarządzanie gospodarstwem nie było sielanką. Wszystkie ekstrawagancje i nowe pomysły na jakie sobie pozwalał, wpędzały go w nowe długi. W pewnym momencie uświadomił sobie, że choć ma majątek to wcale nie jest bogaty i żeby nie stracić wszystkiego musi zacząć pracować jak wół, mozolnie wytrwale i powoli.
Któregoś letniego dnia Benedykt, odrywając się od takiej mozolnej pracy, szukał swojej żony. Znalazł ją w altance, gdzie wygodnie rozpostarta na ławce czytała książkę. Przysiadł się do niej narzekając na trudy prowadzenia gospodarstwa i użerania się z ciemnymi chłopami. Emilia nie za bardzo była tym zainteresowana i narzekała na swój los jak zawsze. Patrzyła na swojego męża i zastanawiała się co się stało z pełnym wigoru młodzieńcem, którego pokochała dziesięć lat temu. Nie przypominał on go teraz, zajęty był pracą i rozsiewał wokół siebie nieznośny zapach. Była znużona i rozczarowana swoją egzystencją. Benedykt złapał ją za delikatne ręce i zapytał co się stało, że jest tak rozgoryczona i zawiedziona? Co może zrobić żeby to zmienić? Kocha ją przecież. Emilia szczerze odpowiedziała mu, że życie jakie prowadzi nie jest takim o jakim marzyła i gdyby ją kochał, spędzałby z nią każdą chwilę starając się ją rozweselić a nie zajmował tymi nudnymi i przyziemnymi sprawami. Korczyński słuchał wszystkiego nie przerywając, ale w końcu zirytował się lekko i powiedział, że nigdy już się nie zrozumieją i tak już chyba pozostać musi. Nie pozwoli żeby banki zabrały im Korczyn, podczas gdy on będzie z nią przesiadywał czytając głupie romanse. Odszedł zdenerwowany i zamknął się w swoim gabinecie zajęty pracą. Wyrwali go stamtąd Bohatyrowicze, którzy przyszli prosić o oddanie koni pochwyconych w szkodzie. Benedykt pokłócił się z nimi każąc im płacić i grożąc sądami. Później, wieczorem czytał list od swojego brata Dominika, w którym ten radził mu żeby sprzedał Korczyn i przyjechał do niego. Ma on dla niego posadę u jednego księcia, z dobrą płacą i utrzymaniem. Nie musiałby już codziennie martwić się o byt. Miałby go zapewniony. Gospodarz zastanawiał się nad tym co przeczytał, gdy do pokoju wpadł chłopak i zaczął wylewać ze swoich ust potok słów. Była to jego nadzieja i największa pociecha. Zaczął pytać go czy lubi las, Niemen i okoliczną przyrodę, a on z zapałem odpowiadał, że tak. Najbardziej kochał jednak tatka. Po tych wyznaniach Benedykt nie miał wątpliwości. Odpisał bratu odmownie. Następnego dnia do jego gabinetu zawitała żona mówiąc, że chce z nim porozmawiać o interesach. Zdziwiło go to, ale również ucieszyło. Zawsze miał nadzieję, że któregoś dnia włączy się ona w prowadzenie gospodarstwa. Rozczarował się jednak. Zażądała on od niego wypłaty ośmiu procent od połowy tego co wniosła ze sobą. Ma bowiem swoje potrzeby, którymi nie chce go obarczać. Zgodził się na to. Od tego jednak czasu drogi ich rozeszły się. Ona zajęła się wystrajaniem swoich pokojów, kupowaniem książek i materiałów do wyszywania. Nie pokazywała się w pozostałych częściach domu czasami przez dłuższy czas. On zajął się gospodarstwem i interesami, zagłębiając się w nie całkowicie i stając się coraz bardziej małomówny. Do jego wypowiedzi, nie zawsze przez otoczenie zrozumiałych, zakradło się nic nie mówiące to – tamto – tego, jeszcze bardziej gmatwając to co chciał powiedzieć.
Nad Niemnem Tom I – Rozdział IV
Raz w roku Emilia i Benedykt, choć z różnych powodów unikali tego zajęcie jak mogli, musieli podejmować w Korczynie gości. Tak działo się w imieniny pani domu, które przypadały na ostatni dzień czerwca. Zjeżdżało się wtedy około czterdzieści osób i nie sposób było z tego zrezygnować bez obrażania ich. Tak było i teraz. Za zastawionym stołem siedziało ich wielu prowadząc ożywione dyskusje. Była wdowa po Andrzeju, siostra Benedykta oraz pan Różyc, który wysłuchiwać musiał szczebiotu młodziutkiej żony Zygmunta Korczyńskiego, a który wpatrywał się w siedzącą naprzeciwko Justynę. Było też tam wielu okolicznych sąsiadów, którzy znajdowali się w całkiem podobnej jak właściciele Korczyna sytuacji. Po skończonym obiedzie wszyscy przenieśli się do salonu prowadząc po drodze ożywione rozmowy, a część gości wraz gospodarzem wyszła na zewnątrz, żeby zapalić cygara. Emilia była pełna wigoru. Aż dziwnym się wydawało jak mogła tak szybko odzyskać siły. Jeszcze dnia poprzedniego wydawało się, że opadła z nich całkowicie.
Z zaproszenia na cygaro nie skorzystali Różyc, Zygmunt Korczyński i młody hrabia, prowadząc przy fortepianie rozmowę. Opowiadali o odbytych podróżach i dalekich krajach, dziwiąc się nawzajem, że los spłatał im figla przenosząc ich na tą pustynię, pomiędzy pola, obory i stodoły. Ich rozważania przerwał im Witold, syn gospodarza, który wypytywać zaczął Różyca o sprawy gospodarskie. Był to temat, który nużył ich bardzo więc wykorzystali pierwszą sposobność aby uwolnić się od natrętnego młodziana. On prowadził dalej ożywioną dyskusję z innymi studentami, którzy byli obecni. Różyc zaś z Zygmuntem udali się do matki tego drugiego, pani Andrzejowej. Wokół niej siedziało wiele starszych pań obgadujących po kolei poszczególne osoby. Kirło natomiast jak zwykle żartował ze wszystkich i ze wszystkiego. Postawił sobie za cel upicie ojca Justyny i w tym celu zagarnął tacę z likierami. Po kolei częstował starszego pana różnymi smakami trunku, co chwilę podsuwając nowy kieliszek. Staruszek wykręcał się jak mógł, aż w końcu udało mu się uciec od natręta. Nie podobała się ta sytuacja Justynie, ale nie reagowała. Siedziała wśród dam i w ogóle nie brała udziału w dyskusji. Była posępna i markotna, a tematy rozmów dotyczących książek, podróży, zagranicy i tym podobne nie zajmowały ją wcale. Panowie prowadzili ożywione dyskusje na tematy gospodarcze albo polityczne. Włączył się w nie również Benedykt, gdy jego rozważania przerwało pojawienie się pani Kiryłowej, której od wielu lat nikt nie widywał w sąsiedztwie. Jej zachowanie odmienne było od dam siedzących wokół. U niektórych wywoływało śmiech a u innych zgorszenie. Nie przejmowała się tym ona jednak zbytnio. Zdziwienie wzbudziło również zachowanie jej męża, który przybiegł przywitać się z nią. Robił to wylewnie mówiąc, że już tydzień w domu nie był. Pani Kiryłowa przyprowadziła ze sobą trójkę dzieci, dwóch chłopców i dziewczynę. Z tą ostatnią, również Marią jak matka, przywitał się serdecznie Witold, syn gospodarzy, mówiąc że cieszy się iż mogła ich odwiedzić.
Wszelkie rozmowy przerwane zostały przez muzykę. Grali Justyna i jej ojciec. Wszyscy ze zdziwieniem obserwowali jego przemianę. Z głupkowatego staruszka, z którego wszyscy robili sobie żarty stał się dumnym i wyprostowanym skrzypkiem. Muzyka była wyborna. Justynie z lubieżnym wyrazem twarzy przyglądał się dziwnie podniecony Różyc. Po chwili przysiadł się do swojej kuzynki, Kiryłowej i zaczął z nią rozmowę na temat grającej. Chciał, żeby spreparowała on niby przypadkowe spotkanie jego i Justyny u niej w domu. Kobieta oburzyła się bardzo i odmówiła. Wcale to jednak nie zepsuło dobrego humoru jej rozmówcy.
[metaslider id=2519]
Utwór dobiegł końca i Justyna wstała od fortepianu z zamiarem odejścia, ale drogę zastąpił jej Zygmunt, zmuszając do rozmowy. Dziewczyna widząc spojrzenie jego żony, w którym rysowała się rozpacz, gniew i rozżalenie, przerwała ją. Powiedziała, że nigdy już nie będzie z nim rozmawiać tak jak kiedyś. To obraziło jej rozmówcę. Ukłonił się i szybko odszedł. Towarzystwo tymczasem zaczęło rozchodzić się po ogrodzie. Pani Emilia poprosiła Justynę aby podała jej płaszcz, chustkę i rękawiczki. Dziewczyna szybko udała się do przedpokoju, gdzie rzeczy te się znajdowały. Pobiegł tam za nią Różyc, udając że chce pomóc jej w tym zajęciu. Dotknął jej ręki i szepnął jej coś do ucha, ale nie dosłyszała co to było. W głowie jej szumiało i była bardzo rozpalona. Wszyscy w końcu wyszli, a ona została sama stojąc w drzwiach. Nie było jej dane zaznać spokoju. Znowu pojawił się Zygmunt, pytając czy nie cofnie wcześniejszych słów. Odpowiedziała, że nigdy i nie zbałamuci jej on już więcej swoimi pięknymi słówkami, tak jak to zrobił gdy była podlotkiem. Niech idzie lepiej do żony, bo to ona go potrzebuje. Uciekła do salonu, gdzie Marta właśnie nakładała konfitury na talerze, ale i tam nie znalazła pocieszenia.
Nad Niemnem Tom I – Rozdział V
Justyna uciekła z tego domu, który ją nudził i obrzydł jej całkowicie. Wybiegła przez ganek i pognała w pola, zagłębiając się w zboża, skrywające ją całkowicie. Rozmyślała o swoim nieszczęśliwym życiu, nie zważając zupełnie dokąd zmierza. To jej ojciec, zawsze pogodny i wesoły, ale jednocześnie bardzo lekkomyślny, wpędził ich w sytuację w jakiej się znajdowali. Dla kobiecej kibici gotów był rzucić wszystko i zaciągnąć największe długi. Doprowadzało to do rozpaczy jej matkę, schorowaną i przygniecioną życiem. Gdy była już u swojego kresu, błagała swojego krewnego, Benedykta, żeby zaopiekował się jej córką. Ten zgodził się i tak, wraz z ojcem trafiła do Korczyna, gdy matki już zabrakło. Jej wychowaniem zajęła się, na spółkę z bratem, wdowa po Andrzeju. Justyna często bywała w jej domu. Tam spotkała Zygmunta, z którym wiązać ją zaczęło uczucie. Jednak jak wielkim skończyło się to wszystko rozczarowaniem. Jego matka nie wyobrażała sobie takiego związku, a on sam również z biegiem czasu przejawiał coraz mniejsze zainteresowanie zakończeniem go małżeństwem. W rodzinie powstały kłótnie z tego powodu. Wszystko zakończyło się wyjazdem Zygmunta, a gdy wrócił po dwóch latach, był już żonaty. Teraz gdy znowu zaczął szeptać jej słodkie słówka z przerażeniem odkryła, że nie był jej obojętny. Umysł głośno krzyczał, nieeee!!!, ale dusza się wahała. Do przytomności przywróciły ją słowa, które kiedyś usłyszała, że tacy jak Zygmunt często romansują z takimi jak ona, ale prawie nigdy się nie żenią. To samo dotyczyło tego Różyca, któremu najwyraźniej spodobała się.
Z dalszego rozmyślania wyrwał ją głos męski, który usłyszała zza zboża. Gdy wyszła z jego gęstwiny zobaczyła postawnego mężczyznę orającego pole. Pokrzykiwał on wesoło na konie i wygwizdywał piosenkę. Zmieszał się, gdy zobaczył panienkę. Przerwał swoją pracę i nieśmiało zapytał czy może jej w czymś pomóc. Justyna rozpoznała w nim Jana Bohatyrowicza. Wspomniała mu o tym, mówiąc że wie to od panny Marty, która swego czasu dobrze znała jego stryja. Wspomnienie o tym wywołało na jego obliczu coś na kształt złości, która minęła w trakcie dalszej rozmowy młodych. Okazało się, że on również wie kim ona jest. Często przypatrywał się jej z daleka i widział w jej obliczu zmartwienia, które ją męczą. Nie powinna się aż tak przejmować wszystkim, ponieważ w życiu tak to już jest. Raz jest markotno, innym razem wesoło. On sam nie mało biedy się nacierpiał i krzywdy od ludzi doświadczył. Teraz wszystko obróciło się na dobre i może być szczęśliwy. Rozmowę przerwało pojawienie się około dwudziestoletniej, postawnej i rumianej dziewczyny, która wyłoniła się z owsa. Zamglonymi oczami wodziła za Janem, wyrzucając mu że ich nie odwiedza. Ignorowała natomiast Justynę, która trochę z rozbawieniem zaczęła go wypytywać kim ona jest. Okazała się najbogatszą partią we wsi, z którą swatać go chciał stryj. Tak rozmawiając coraz weselej doszli do wsi. Tam dziewczyna zobaczyła zagrodę, do której zmierzał jej towarzysz i urzeczona jej widokiem zapytała kto tu mieszka. An odpowiedział, że oni i zaprosił ją do środka. Za ogrodzeniem zobaczyła sad, w którym stare drzewa mieszały się z młodymi oraz łąkę i zabudowania. Wszędzie rozchodził się zapach świeżo skoszonej trawy, którą właśnie zagrabiał jakiś starszy człowiek w niepasującej do jego ubioru czapce. Prowadził on rozmowę z kimś, kogo nie było widać. Znajdował się on zapewne za chałupą, która stała przed nimi. Rozmowa dotyczyła procesu z panem Korczyńskim. Przerwał ją Jan, który rozgorączkowany przypadł do stryja, mówiąc że odwiedziła ich panna Justyna. Anzelma, on bowiem grabił trawę, w pierwszej chwili przestraszyły te odwiedziny i za nic nie chciał iść i zająć się gościem. Jednak przemoc jaką wywierał na nim chłopak w końcu poskutkowała i zgodził się, choć niechętnie, zająć Justyną. Początkowo rozmowa nie kleiła się. Anzelm, choć starał się być uprzejmy, to nie mógł przezwyciężyć niechęci. Dopiero wspomnienie o Marcie, z którą dawno temu łączyło go wiele, zmieniła sytuację. Przysiadł się do panienki na ławce i nawiązywał z nią coraz lepszy kontakt. Oprowadził ją po sadzie, opowiadając przy tym o sposobach pielęgnacji drzewek i trochę o życiu w ogóle. Co chwilę przybiegał do nich Jan. Widać było, że chciałby być przy Justynie, ale obowiązki w stajni nie pozwalały mu na to. Gdy obchód był zakończony Justyna i Anzelm znowu zasiedli na ławce przed domem, a wokół zza płotu wystawać zaczęły głowy ciekawych sąsiadów, na których gospodarz nie zwracał żadnej uwagi. Ich rozmowę przerwało dopiero pojawienie się Elżuni, ciekawej bardzo, a za nią jej ojca Fabiana, który wcześniej z Anzelmem rozmawiał. Teraz widząc kogoś z domu Korczyńskich zaczął wypominać szkody jakie od nich doświadczają i zarzekać się, że nigdy ich nie daruje. Zapalał się przy tym coraz bardziej, podnosząc głos i wymachując rękami. Opamiętał się dopiero, gdy Jan położył mu rękę na ramieniu i ze złością o to poprosił. Pożegnał się zaraz i odszedł zawstydzony nieco swoim wystąpieniem. W ogrodzie w końcu zrobiło się spokojnie. Anzelm spojrzał na słońce, które już skłaniało się ku borowi i zapytał Jana czy nie pójdą już dzisiaj do parowu Jana i Cecylii. Przed jesienią musza przecież skończyć krzyż. Justyna słyszała o tym miejscu, choć nie było jej znane. W pierwszej chwili zamierzała pożegnać się i udać do domu, ale po chwili zastanowienia poprosiła, żeby wzięli ją ze sobą. Stary zgodził się na to.
[metaslider id=1923]
Nad Niemnem Tom I – Rozdział VI
Dzień miał się już ku końcowi gdy wyszli z zagrody. Poza nią oczom Justyny ukazała się wieś w całej okazałości. Ze swoimi ogrodami, ścieżkami je przecinającymi i zdążającymi od domu do domu mnóstwem zwierząt domowych wydających nieopisane odgłosy i ludzi, którzy teraz nagminnie powychodzili ze swoich chat. Zajmowali się oni codziennymi o tej porze czynnościami. Myciem statków domowych, pieleniem, zaganianiem ptactwa na noc oraz wszystkim co było potrzebne. Jednych mijali i przechodzili dalej, przy innych zatrzymywali się na chwilę. Tak było ze starym dziaduniem prowadzonym przez wnuczkę. Stary Jakub dawno już stracił kontakt ze światem doczesnym i żył wspomnieniami. Wykorzystywali to wiejskie urwisy, które straszyły go Pacenką. On to kiedyś żonę jego zbałamucił i w świat ze sobą zabrał. Ilekroć chłopcy krzyczeli, że Pacenko przyjechał dziadunio wybiegał na wieś go szukać. Tylko Anzelm był w stanie przekonać go, że tak nie jest. Mijali również inne chaty. Fabiana, który jak zwykle rozprawiał o procesie z Korczyńskim, czy Ładysiową, najuboższą w okolicy. W końcu opuścili wieś i zapuścili się w głęboki parów, który z kolei zagłębiał się w las. Szli nim jakiś czas, aż doszli do wzgórza. Gdy się na nie wspięli Justyna zobaczyła grobowiec, ze spróchniałym, wysokim krzyżem i różnymi religijnymi ornamentami. Na jego płycie widniał napis Jan i Cecylia 1549, memento Mori. Anzelm bez słowa wziął się do heblowania leżącej nieopodal kłody. Powstać miał z niej nowy krzyż, na miejsce starego, spróchniałego. Kilkadziesiąt lat temu taką samą pracę wykonał stary Jakub. Widać było, że dla miejscowych to miejsce jest ważne i nie chcą oni dopuścić aby pamięć o nim zanikła z biegiem lat. Justyna bardzo była ciekawa historii tych dwojga, ale nie śmiała prosić Anzelma żeby ją opowiedział. Jan twierdził bowiem, że zna on ją doskonale i chętnie zawsze opowiada. Stary wyczytał jednak prośbę w jej oczach i nie dał się długo prosić.
Dawno temu, jakieś sto lat po tym jak Litwa chrześcijańską religię przyjęła, przywędrowali w te strony Jan i Cecylia. Nikomu nie chcieli zdradzić kim są i w jakim celu się tu zjawili. Z mowy widać było, że przybyli z Polski. Kraj wtedy był dziki i porośnięty puszczą. Tego oni właśnie szukali. Chcieli się przed kimś ukryć. On wyglądał na kogoś z pospólstwa, ona na jaśnie panią. Osiedli tutaj, gdzie krzyż ten stoi, zmagając się z niebezpieczeństwami na nich czyhającymi. Z biegiem czasu przyzwyczaili się do nich znajdując tu również wiele dostatku. Ludzie z okolicy przychodzili do nich chętnie. Posiadali oni bowiem wiedzę jakiej nikt tu nie miał. Między tymi ludźmi ich sześciu synów i sześć córek znalazło sobie żony i mężów. Wszyscy oni osiedli w okolicy tnąc puszczę i budując domostwa. Tak minęło osiemdziesiąt lat od przybycia w te strony Jana i Cecylii. Królem był wtedy Zygmunt August, ostatni z Jagiellonów. Doniesiono mu o tym co się tych okolicach dzieje. Zapragnął więc sam to zobaczyć. Przybył tu ze swoim dworem myśliwskim i ze zdziwieniem oglądał zagospodarowaną okolicę. Bór był wycięty, wszędzie widać było pola, sady, łąki, wiele zwierząt domowych i pracujących ludzi. Stało też wokoło pełno domów. Gdy przed królem stanęli ponad stuletni już Jan i Cecylia ten zapytał ich kim są. Nie chcieli jednak wyjawić swoich nazwisk i pochodzenia. Król nie nalegał, a w dowód uznania ich pracy, za zgodą senatorów z nim przebywających, nobilitował cały ich ród. Od ich ciężkiej i bohaterskiej pracy nadał im nazwisko Bohatyrowicze i herb Pomian.
W taki sposób powstał ich ród, powiedział na końcu Anzelm, zmęczony już opowiadaniem. Teraz jednak znowu zrównani zostali z chłopami. Ale nie to jest najgorsze, lecz bieda jaka się z tym wiąże. Nikt też już prawie nie pamięta tej opowieści. Może jeszcze kilku poza nim. Większość nie przywiązuje do tego żadnej wagi. Gdy skończył mówić Justyna podbiegła do niego, ucałowała w rękę i podziękowała za tą opowieść, powodując zmieszanie Anzelma. Sama przytuliła się do drzewa spoglądając w dal i marząc o takim życiu. Wpatrywał się w nią uparcie Jan, podzielając jej myśli, krążące gdzieś nad bezkresną puszczą.