Jądro ciemności – część II

Jądro ciemności – Część II

Pewnego dnia, gdy Marlow wylegiwał się na pokładzie swojego parowca usłyszał rozmowę kierownika wyprawy ze swoim siostrzeńcem dyrektorem. Rozmawiali o Kurtzu. Zawiść w ich głosach i to co mówili nie pozostawiały wątpliwości. Nienawidzili go i zazdrościli mu. Wysłał on transport najlepszej kości słoniowej na łódkach napędzanych przez tubylców. Sam również był w drodze tutaj. Jego stacja była ogołocona z zapasów. Nagle jednak postanowił zawrócić. Sam z czterema czarnymi wioślarzami. Rozmówcy nie mogli odgadnąć co go do tego skłoniło i bardzo ich to złościło. Marlow przysłuchiwał się wszystkiemu nie zauważony. Rozmówcy spacerowali tam i z powrotem kontynuując rozmowę. Do słuchającego dobiegały tylko jej skrawki. Gdy spostrzegli jego obecność zaklęli pod nosem i oddalili się w stronę zabudowań stacji. Kilka dni później karawana zagłębiła się ponownie w gąszczu roślinności. W drogę wyruszył też Marlow, podniecony spodziewanym spotkaniem z Kurtzem. Jednak rzeka nie pozwoliła mu rozmyślać o tym za długo. Była zdradliwa i dla niego nie znana. Wiele razy pocił się ocierając dnem swojego parowca o jakieś pnie lub kamienie. Wiele razy znalazł się na mieliźnie i tylko silne ramiona tutejszych ludożerców, których zatrudnił jako część załogi, pozwalała mu je przebrnąć. Wokół rozpościerał się dziki i pierwotny busz. Tylko czasem, przyklejona do brzegu ukazywała się jakaś stacja. Na widok parowca z jej lepianek wypadali biali wymachujący rękami na powitanie. Trzymało ich w tej dziczy tylko zaklęcie – kość słoniowa. Gdy podążali powoli w górę rzeki wydawało się, że zmierzają w stronę jądra ciemności. Wszechogarniająca dzicz sprawiała, że wydawało się im iż są pierwszymi ludzkimi istotami zagłębiającymi się i obejmującymi we władanie te tereny. Jednak pokonując kolejny zakręt, kolejne zakole rzeki pojawiały się chaty z sitowia a czarne, rozwrzeszczane postacie wybiegały na brzeg machając swoimi czarnymi rękami i przewracając białymi gałkami ocznymi. Czy byli oni tak ludzcy jak oni? Marlow musiał przyznać, że zaczynał tak właśnie myśleć. Musiał mieć jakieś własne credo w tym zakątku świata zapomnianym przez Boga. Kapitan nie miał jednak czasu, żeby tak jak inni schodzić na brzeg pomiędzy tubylców. Zajmowały go cieknące rury parowe i w wolnych chwilach doglądać palacza, którym był tutejszy dzikus. Szybko przyswoił on sobie wiedzę dotyczącą obsługi kotła. W kotle tym, według jego wiedzy, siedział demon, który zezłości się gdy w szkiełku wodowskazowym zabraknie wody a strzałka manometru spadnie poniżej odpowiedniego wskazania. Podsycał więc stale ogień pilnując swoich amuletów. Był wyjątkowym osobnikiem, z kędzierzawym łbem, kółkiem z kości słoniowej w dolnej wardze i bliznami na policzkach.

Kilka miesięcy tresury uczyniły z niego sprawnego palacza. Płynąc dalej w górę rzeki podróżnicy dotarli do słomianej chaty, przy której znaleźli stos przygotowanego drewna. Była też wiadomość, żeby się spieszyli i zbliżali ostrożnie. Dokąd nie wiedzieli. W chacie Marlow znalazł jakiś stary traktat dotyczący zagadnień marynarskich, który pozwolił mu na oderwanie się od tego dziwnego świata i zagłębienie w temat dla niego bardziej realny. Przynajmniej chwilami. Następnego dnia pod wieczór obliczono, że znajdują się osiem mil od stacji Kurtza. Dyrektor nakazał postój. Ta część rzeki była najniebezpieczniejsza. Dodatkowo przestroga, którą otrzymali nakazywała wzmożoną ostrożność. Ponieważ drewna mieli pod dostatkiem, zakotwiczyli na środku rzeki. Rano obudziła ich mgła, która nieruchomo zawisła wokół. Tylko na chwilę podniosła się, ukazując plątaninę drzew i roślinności i opadła z powrotem. Chwilę potem wszyscy usłyszeli krzyk, a następnie wrzask wielu gardeł, który po chwili ustał. Na parowcu zapanowała cisza. Wszyscy stanęli jak wryci z rozdziawionymi gębami. Dopiero po chwili rzucili się do kajuty po winchestery. Ręce się trzęsły, oddech był niespokojny. Niektórzy przepowiadali, że wyrżną ich tutaj wszystkich. Tylko czarni byli spokojni. Jeden z nich powiedział do Marlowa, żeby dać ich im. Na pytanie kapitana co z nimi zrobią gdy ich dostaną odpowiedział, że zjedzą. Dopiero teraz uświadomił on sobie, że jego czarna załoga to przecież ludożercy i że od dawna już nie zaspokoili swojego głodu. Dlaczego nie zaatakowali pięciu białych i nie zjedli ich, tego Marlow nie wiedział do tej pory. Może spowodował to nieapetyczny wygląd pielgrzymów, a może coś innego. W każdym razie tkwili oni razem na środku rzeki. Nie mogli ruszyć z miejsca, ponieważ w tej białej zawiesinie nie sposób było określić kierunku. Dyrektor okazywał zaniepokojenie i martwił się o Kurtza. Nie chciał żeby mu się coś stało przed spotkaniem z nim. Kapitan jednak nie zamierzał ruszyć się z miejsca. Wygłosił również teorię, że krzyki, które słyszeli nie brzmiały jak okrzyki wojenne. Raczej jak głos rozpaczy. Wszyscy popatrzyli na niego jak na kogoś kto oszalał, ale nie skomentowali tego. W każdym razie przez parę godzin nic się nie wydarzyło. W końcu mgła podniosła się i mogli ruszać. Zaraz okazało się, że na środku rzeki znajduje się wielka łacha piachu. Można było ją ominąć z dwóch stron. Marlow wybrał cieśninę po zachodniej stronie, ponieważ tam znajdowała się stacja. Cieśnina okazała się węższa niż się spodziewał. Musieli bardzo zbliżyć się do brzegu. Gdy to zrobili z gąszczu roślinności zaczęły wylatywać kijki. Dopiero po chwili Marlow uświadomił sobie, że są to strzały. Wyglądały jakby nie mogły zrobić krzywdy nawet kotu, ale zapewne były zatrute. Na pokładzie zapanowała panika. Sternik, wyszkolony przez poprzedniego kapitana murzyn, pozostawił koło sterowe i zaczął strzelać jak inni. Marlow wściekł się. Widział przed sobą dziwne znaki na wodzie. Znaki jakie zostawiają płynące tuż pod powierzchnią pnie. Skierował statek jeszcze bliżej brzegu. Zaczęli przedzierać się przez zwisające gałęzie. Za nimi widać było przebiegające postacie. W pewnej chwili w stojącym w oknie sterniku utkwiła włócznia. Zwalił się on do nóg sterującego parowcem Marlowa, wlepiając w niego wzrok. Za nimi znowu rozległa się strzelanina. Nie wiedząc co robić kapitan pociągnął kilka razy sznurek gwizdka parowego. Dało się słyszeć głośny świst. Na brzegu natomiast zapanowała cisza, a później dotarły do nich głosy przerażenia. Marlow stał przy kole sterowym z krwawiącym murzynem u stóp. Jego krew zalała mu jego trzewiki dostając się do środka. Gdy tylko zjawił się agent, wysłany przez dyrektora, kazał mu sterować a sam pospiesznie ściągał to zalane krwią obuwie. Murzyn nie żył, a Marlow przypuszczał, że taki sam los spotkał również Kurtza. Wyrzucił za burtę trzewiki, chociaż były całkiem nowe. Wstydził się wtedy swojego zachowania. Zawsze uważał, że jest opanowany. Tam okazało się, że jednak nie zawsze. W tamtej chwili wspominając o Kurtzie uświadomił sobie, że spotkanie z nim, a właściwie nie spotkanie a rozmowa, była dla niego celem. Kurtz stał się głosem, który stracił nadzieję usłyszeć.

[metaslider id=1923]

Marlow zaczął mówić o Kurtzie. Nie zginął on, tak jak przypuszczał. Miał się dobrze i przyszło mu wysłuchać tego co miał do powiedzenia wielokrotnie. Zawładnęła nim jednak kość słoniowa i nie wiadomo co jeszcze. Jaki diabeł go opanował Marlow nie umiał powiedzieć. Był pewny, że jego słuchaczom ciężko to wszystko zrozumieć. Przyzwyczajeni są oni bowiem do miast, w których żyją. Tam, w tej pierwotnej krainie, wszystko było inaczej. Kurtz stał się kimś, na kogo cześć odprawiano dziwne rytuały o północy. Rytuały, w których brał on udział i których opisać tutaj nie sposób. Kurtz zapadł głęboko w pamięci kapitana. Jednak nie był on pewny czy dotarcie do niego warte było ofiar. Teraz gdy Murzyn – sternik leżał martwy uświadomił sobie, że będzie mu go brakowało. Nie przeszkodziło mu to jednak w wyrzuceniu jego ciała za butę. Czyn ten spowodował zgorszenie rozprawiających pomiędzy sobą białych oraz niezadowolenie tych, na dolnym pokładzie. Całkiem z innych względów. Byli głodni. Marlow szybko wrócił do steru. Udało im się dostać na środek rzeki. Tam mogli spokojnie płynąć. Na statku zapanowało podniecenie. Wszyscy byli przekonani, że sprawili niezłą rzeź tym dzikusom. Jedynie kapitan był odmiennego zdania. Twierdził, że strzelali na oślep a odwrót napastników spowodowała gwizdałka parowca. Wszyscy zaczęli na niego wrzeszczeć, starając się udowodnić, że to oni mają racje. Atak ten przerwało pojawienie się stacji oraz człowieka, który machał do nich z brzegu. Wyglądał jak arlekin. Jego ubranie całe połatane było różnobarwnymi łatami. Były one wykonane starannie, jednak sprawiały, że wyglądał on dziwnie. Jego twarz była młoda i walczyły na niej ze sobą uśmiech i posępność. Gdy przybyli do brzegu dyrektor wraz z pozostałymi, uzbrojonymi po zęby białymi, udał się na spotkanie z Kurtzem. Znajdował się on w widocznym na wzgórku budynku, na którym znać było ślady ataków. Marlow został na statku wraz z arlekinem, który nie przestawał paplać. Pochodził on z Rosji i był synem tamtejszego duchownego. Uciekł jednak zaciągając się na różne statki, najpierw rosyjskie, a później angielskie, aż w końcu trafił tutaj. Przekonał starego holendra van Shuytena aby dał mu trochę towarów i ruszył w tą dzicz. Okazało się, że dom, przy którym znaleźli przygotowane drzewo należał do niego. Musiał stamtąd uciekać przed gniewem ludzi. Marlow zapytał go dlaczego tubylcy zaatakowali ich. Odpowiedział, że nie chcą aby on odjechał. Poza tym wszystko jest w porządku.

Jądro ciemności – Koniec części II

<<Jądro ciemności – część I | Jądro ciemności – część III>>

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *