Jądro ciemności – Część I
Jacht krążowniczy „Nelly” stał zakotwiczony na Tamizie w oczekiwaniu na przypływ, który zabierze go w dół rzeki. Dowodził nim Dyrektor. Oprócz niego byli tam Prawnik, najstarszy z grupy, Buchalter, który właśnie rozkładał domino, wychudzony Marlow z pożółkłą cerą oraz narrator. Wszyscy siedzieli na rufie nie rozpoczynając partii domina. Rozmyślali. Nurt rzeki, która widziała już wiele statków przez stulecia, statków które wypływały lub powracały z dalekich wypraw, snuł się powoli. Słońce zachodziło za horyzont a wokół pojawiały się światełka znaczące miejsca siedzib ludzkich. Marlow zauważył, że i to miejsce było kiedyś jednym z mrocznych zakątków ziemi. Były to jedyne słowa wypowiedziane wśród towarzyszy. Nadal siedzieli oni w milczeniu. Nie byli marynarzami. Ponieważ nikt się nie odzywał, mówca zaczął kontynuować swój wywód. Mówił o tym jak musieli się tu czuć Rzymianie, którzy wysłani zostali ze swojego ciepłego Morza Śródziemnego w dzicz jaka się tu znajdowała. Jak musiało być im ciężko przystosować się do tutejszych warunków. Robili to oczywiście z chęci zysku. Byli zdobywcami. Urwał znowu swoją przemowę. Nie pozostawało im nic innego jak bezczynnie czekać. Marlow zaczął więc opowiadać o tym jak kiedyś został marynarzem słodkowodnym. Od dzieciństwa miał ciągotki do map. Godzinami potrafił siedzieć i wpatrywać się w nie, marząc o tym że kiedyś wyruszy tam gdzie jeszcze nikt nie dotarł. W owym czasie na mapach było jeszcze sporo białych plam. Gdy dorósł te białe miejsca zapełniły się. Ale nadal go interesowały. Szczególnie jedna rzeka wijąca się jak długi, niekończący się wąż. Wiedział, że pewne towarzystwo handlowe prowadzi tam interesy. Musiało używać statków. Przy pomocy krewnych z kontynentu, bo tam właśnie miało ono swoją siedzibę, postarał się dostać na jeden z takich statków. Stało się to szybciej niż się spodziewał. Kapitan jednego z nich, Duńczyk o nazwisku Fresleven, zginął właśnie w bójce z tubylcami. Poszło o kury. Przy ich zakupie kapitan poczuł się oszukany. Zaczął więc okładać laską naczelnika wioski. Jego syn, słysząc krzyki staruszka, na próbę rzucił w kapitana włócznią. Wbiła się ona oczywiście pomiędzy łopatki nieszczęśnika i tak już została. Tak więc Marlow bardzo szybko znalazł się w drodze do siedziby kampanii żeby podpisać kontrakt. Zaraz po wejściu spotkał dwie starsze panie, z których jedna wprowadzała i wyprowadzała interesantów, a druga siedziała na krześle robiąc na drutach i każdemu rzucała krótkie, ale uważne spojrzenie. Sprawę załatwiono szybko. Po kilku chwilach papiery były podpisane i Marlow udał się do lekarza, prowadzony przez młodego, obszarpanego urzędnika. Badania poszły szybko i nie było przeciwwskazań. Doktor miał jednak prośbę. Chciał zmierzyć czaszkę Marlowa. Ten nie miał nic naprzeciw. Pytał tylko po co to. Lekarz odpowiedział, że ma swoją teorię dotyczącą wyjeżdżających w rejon zwrotników a oni, właśnie ci wyjeżdżający, muszą mu pomóc ją udowodnić. Chodziło o zmiany psychiczne jakie w nich zachodzą. Przed wyjściem radził Marlowowi, żeby zachował tam spokój. Zdecydowanie jest to najważniejsze w tamtym rejonie.
[metaslider id=1923]
Przed wyjazdem przyszły kapitan statku rzecznego spotkał się ze swoją ciotką, która pomogła mu w dostaniu się do towarzystwa. Podczas długiej wieczornej pogawędki przy kominku dowiedział się, że jest wyjątkową osobą, wprost stworzoną do takich przedsięwzięć. Tak przynajmniej opowiedziała ona wielu wpływowym postaciom. Po pożegnaniu zaokrętował się na francuski parowiec. Po raz pierwszy przed wyruszeniem w podróż do jakiegoś zakątka świata odczuł kilka sekund wahania. Zastanowiło go to, ponieważ zwyczajnie przywiązywał do tego tyle uwagi co przechodzień zamierzający przejść na drugą stronę ulicy. Podróż upływała monotonnie. Statek płynął wolno wzdłuż wybrzeża, zatrzymując się co chwilę w celu wysadzenia urzędników komór celnych, oraz żołnierzy mających pilnować tych urzędników. Raz tylko spotkali na swej drodze okręt wojenny ostrzeliwujący dżunglę. Okazało się, że Francuzi prowadzili tu jakąś wojnę z tubylcami. Wszędzie po drodze spotykali się ze śmiercią, do której wszyscy podchodzili obojętnie. W końcu dotarli do wielkiej rzeki. Tam okręt zakotwiczył a Marlow udał się do miasta, w którym mieściło się przedstawicielstwo rządu. Nie był to jednak cel jego podróży. Leżał on 200 mil w górę rzeki. Wyruszył w drogę nie marnując czasu. Pierwszy etap przebył na parowcu, którego kapitanem był pewien Szwed. Gdy dowiedział się, że zmierza w głąb lądu przestrzegł go przed zbytnią pewnością siebie. Dopiero co widział wisielca, też Szweda. Nie wiadomo dlaczego się powiesił. Może miał dość kraju, a może klimatu. Marlow wysiadł przy stacji spółki, której był pracownikiem. Było to kilka drewnianych domów, wyglądających jak baraki. Wokół wszędzie widać było czarnych, nagich ludzi. Idąc ścieżką pod górę mijał leżące, niepotrzebne rzeczy. W pewnej chwili dosłyszał za sobą miarowe brzęczenie.
Oglądnął się i zobaczył murzynów, niosących na głowach kosze wypełnione ziemią. Byli tak chudzi, że widać było ich każde żebro, a ich kończyny były cienkie jak patyki. Każdy miał na szyi metalową obroże. Wszystkie połączone były łańcuchem, który wydawał usłyszany dźwięk. Za nimi podążał nawrócony tubylec, niosący w ręce strzelbę. Na widok białego uśmiechnął się szeroko, ukazując białe zęby. Marlow wiele widział i nieraz był w różnych sytuacjach. Spotkał wiele rodzajów diabła na świecie. Diabła chytrości, żądzy, chciwości i przemocy. Ale tutaj zobaczył diabła bezlitosnej i drapieżnej głupoty. Miał się jeszcze o tym przekonać dobitniej o tysiąc mil dalej. Nieopodal słychać było powtarzające się wybuchy. Później dowiedział się, że wysadzano skałę, budując kolej. Skierował się w stronę widocznych nieopodal drzew, chcąc jak najszybciej uwolnić się od widoku tych wychudzonych tubylców. Jednak dopiero gdy dotarł w to miejsce przeraził się. Cały ten drzewny gaj zajęty był przez wycieńczonych i wychudzonych murzynów. Byli tak słabi, że nie nadawali się do pracy. Pozwolono im tutaj odpocząć, a właściwie umierać. Miał dość. Skierował się do baraków. Przed nim zobaczył białego. Z wrażenia zatrzymał się. Był on ubrany nienagannie. Z wykrochmalonym kołnierzykiem i lakierkami. Okazał się być głównym buchalterem spółki. Wyszedł na chwilę zaczerpnąć świeżego powietrza. Cała księgowość prowadzona była właśnie w tej stacji. Marlow czuł nawet jakiś rodzaj podziwu dla tego człowieka. W otaczającej rzeczywistości był on czymś niezwykłym. Wszędzie panował nieład i chaos. Tylko w biurze buchaltera dało się odczuć ład i porządek. Marlow musiał spędzić w stacji dziesięć dni i był jego częstym gościem. Jak wszystko tutaj, biuro, wykonane było niestarannie i prowizorycznie. Księgowy opowiedział mu o niejakim Kurtzie, kierowniku stacji w głębi lądu, skąd przybywało większość kości słoniowej. Chciał, żeby Marlow przekazał mu wiadomość, że tutaj wszystko jest w porządku. Następnego dnia wyruszył w drogę. Miał do przebycia dwieście mil na piechotę razem z karawaną tragarzy. Droga, a właściwie ścieżka, wiodła ich przez dżunglę, pustkowia i opuszczone wsie. Była wyczerpująca. Razem z nimi podróżował pewien gruby biały, który przybył tutaj, jak sam stwierdził, zarobić pieniądze. Miał on zwyczaj mdleć gdy znalazł się na słońcu. Trzeba go było cucić i osłaniać przed jego promieniami. W końcu zaniemógł i znalazł się na noszach niesiony przez niezadowolonych i buntujących się tragarzy. Niedługo potem wylądował w krzakach, a po niosących go nie było śladu. Po piętnastu dniach karawana przybyła do stacji, gdzie Marlow dowiedział się, że jego parowiec znajduje się ? na dnie rzeki. Dyrektor stacji dość spokojnie opowiadał mu o tym. Po prostu statek zawadził dnem o kamienie, dowodzony przez jakiegoś kapitana ochotnika i poszedł na dno. Dyrektor był osobą nijaką. Nie można było odczytać jego myśli, nie był inteligentny ani pomysłowy, słowem nijaki. Miał jednak jedną wielką zaletę. Nigdy nie chorował. To pozwoliło mu odpracować trzy tury po trzy lata i było ewenementem w tych stronach. Pierwszym zadaniem Marlowa, który obawiał się, że nie będzie tu dla niego zajęcia po tej katastrofie, było wyciągnięcie statku i jego naprawa. Zajął się tym od razu już następnego dnia. Spotkanie z gadatliwym dyrektorem, który nie poprosił go nawet żeby usiadł, a przebył przecież tego dnia dwadzieścia mil, zirytowało go tylko. Wyszedł od niego mówiąc do siebie po cichu co myśli o tym idiocie. Później jednak zmienił zdanie. Potrafił on dokładnie ocenić czas potrzebny na naprawę okrętu. Zajął się tym właśnie nie zważając za bardzo na to co się dzieje w stacji. Ludzie wałęsali się tu bez celu. Chodzili tam i z powrotem powtarzając jak mantrę słowa kość słoniowa. Była ona dla nich jak bóstwo. Nie wzruszył go również pożar, który pochłonął chatę wypełnioną różnymi dobrami. Spokojnie patrzył jak wszyscy biegali wkoło. Nawet jego gruby towarzysz podróży taszczył dziurawe wiaderko z niewielką ilością wody zaczerpniętą w rzece. O wzniecenie ognia oskarżono pewnego murzyna, który chłostany wydzierał się niemiłosiernie. Później starał się wykurować, ale w końcu pochłonęła go dżungla. Gdy po budynku pozostały już tylko zgliszcza, Marlow zbliżył się i spotkał tam dyrektora oraz jednego z agentów. Dyrektor szybko się oddalił, mówiąc na odchodnym, że Kurtz tylko skorzysta na tym zdarzeniu. Agent natomiast zaprosił Marlowa do siebie. Tam rozmawiali o różnych sprawach. Zadaniem agenta była produkcja cegieł. Przebywał tu już rok, ale nie widać tu było ani jednej. Na coś czekał, jak zresztą większość obecnych w tej stacji. W pewnej chwili kapitan zorientował się, że jego rozmówce chce z niego wyciągnąć informacje. Nie miał pojęcia o jakie mu chodziło i rozbawiła go nawet ta cała sytuacja. Agent denerwował się, ponieważ nie mógł z niego nic wyciągnąć. Rozmowa zeszła na Kurtza. Niedoszły wytwórca cegieł mówił o nim z szacunkiem. Klepał jakby wyuczoną formułkę. Spodziewał się, że niedługo będzie on tu dyrektorem. Marlow został przysłany tutaj przez tych samych wpływowych ludzi co on. A wiec o to chodziło! To koneksje ciotki tak zaimponowały agentowi i stąd cała jego ciekawość. Wyszli na zewnątrz. Kapitan skierował swoje kroki w stronę swojego parowca. Chciał jak najszybciej opuścić to miejsce i tych ludzi. Było ich jeszcze wokoło pełno. Agent nie odstępował go, cały czas coś mówiąc. Ale Marlow nie słuchał go. Wydawało mu się, że mógłby go przebić palcem, a w środku nie znalazł by nic. Ale pozwolił mu gadać. On zaś snuł różne teorie na temat wpływów jakie Marlow miał w Europie. I choć kapitan brzydził się kłamstwem, nie dlatego że był taki prawy i czół się lepszy niż inni, ale dlatego że po prostu przerażało go ono, to szybko stał się takim samym blagierem jak wszyscy inni znajdujący się w tym kraju. Kraju, którego na razie nie umiał sobie wyobrazić. Tak samo jak Kurtza, o którym wszyscy tutaj mówili. To wszystko było dla niego jak mara senna. Nie sposób ją opisać słowami. Gdy dotarli do parowca Agent nie przestawał mówić. Opowiadał głównie o sobie i swoich zaletach. Marlow przerwał mu, mówiąc że potrzebuje nitów. Dzięki nim będzie mógł naprawić swój statek. Na wybrzeżu jest ich pełno a karawana przybywa stamtąd co tydzień. Wystarczy napisać żeby je dostarczono. Agent nie podjął tematu. Zirytował się trochę i nagle zaczął opowiadać o jakimś hipopotamie, który nocą nawiedza okolicę. Marlow nadal mówił zaś o nitach. Tego było za wiele. Agent powiedział, że pisze to co mu karzą. Pożegnał się, odwrócił na pięcie i odszedł. Kapitan z ulgą mógł wrócić na swój parowiec. Nie zdziwił się gdy na rufie zobaczył siedzącego jednego z mechaników. Był z nimi zżyty, w przeciwieństwie do reszty tutejszych mieszkańców. Marlow podszedł do niego, klepnął w plecy i powiedział, że niedługo dostaną nity. Razem odtańczyli taniec radości na metalowym pokładzie statku, budząc śpiących w okolicy. Ale nity nie nadeszły. Zjawiły się za to oddziały, które wracały z wyprawy w głąb kraju. Miały tam odkrywać jego bogactwa. Marlow w końcu machnął ręką na nity. Spokojnie czekał, tak jak robiła to reszta pielgrzymów. Miał dużo czasu na rozmyślanie. Również o Kurtzu, który niedługo miał się znaleźć na szczycie. Tak przynajmniej przepowiadał agent.