Dżuma – Rozdział I
Cała historia wydarzyła się w Oranie, mieście handlowym znajdującym się na wybrzeżu algierskim. Nie było ono ładnym miastem. Pozbawione roślinności i przedstawiające jakiekolwiek walory estetyczne tylko w zimie. Ludzie tu mieszkający zajmowali się głównie handlem. Przez cały tydzień pracy rozmawiali tylko o tym, starając się zarobić jak najwięcej pieniędzy. W sobotę i niedzielę oddawali się tutejszym, niewyszukanym rozrywkom. Graniu w karty, siedzeniu w kawiarniach, dyskutowaniu, oglądaniu filmów w kinie itp. Zdarzało się, jak zresztą wszędzie, kochanie, prowadzące do aktów miłosnych kobiet i mężczyzn, spełnianych w pośpiechu. Słowem miasto niezbyt ciekawe. Wydarzyły się w nim jednak wypadki warte opowiedzenia.
16 kwietnia doktor Rieux wychodząc ze swojego mieszkania znalazł zdechłego szczura na klatce schodowej. Dozorca Michel zarzekał się, że w domu nie ma szczurów i musi to być kawał jakichś nicponiów. Tak samo mówił, gdy znaleziono trzy kolejne, zakrwawione zdechłe zwierzęta. Nie był to jednak problem tylko tego domu. Gdy doktor odwiedzał chorych, zaczynając od najbiedniejszej dzielnicy, zobaczył jeszcze wiele leżących, zdechłych szczurów. Cała dzielnica mówiła tylko o tym. Doktor miał jednak inne zmartwienie i nie przywiązywał do tego aż tak wielkiej wagi. Jego żona wyjeżdżała właśnie w góry. Zarówno ona jak i doktor mieli nadzieję na podreperowanie jej zdrowia. Gdy wrócił do domu była tam już pielęgniarka. Razem z nią odprowadził żonę na dworzec i wsadził do pociągu żegnając się z nią. Na dworcu wielu mówiło o szczurach. Minął ich także mężczyzna niosący skrzynkę pełną martwych gryzoni. Na razie doktor uważał to za głupstwo i nie przywiązywał wielkiej wagi. Następnego dna znaleziono jeszcze więcej zdechłych szczurów, co martwiło dozorcę, ciekawiło natomiast dziennikarza, który spotkał się z doktorem i wypytywał o warunki sanitarne w jakich żyją Arabowie. 18 kwietnia pan Rieux odebrał swoją matkę z dworca. Przyjechała ona zająć się domem, podczas nieobecności małżonki. Na wieść o szczurach stwierdziła, ze nie ma w tym nic niezwykłego. Takie rzeczy się zdarzają. Przez następne dni problem zaczął jednak narastać. Szczurów znajdywano coraz więcej. Umierały gromadnie wychodząc na ulice. Ludzie znajdowali je nawet w najbardziej uczęszczanych rejonach miasta. Codziennie o świcie zakład oczyszczania zbierał ich trupy, wywożąc do spalarni, ale w ciągu dnia pojawiały się nowe. Zainteresowała się tym tematem w końcu prasa, naciskając na magistrat. Przez następne dni zbierano po kilka tysięcy szczurów. Nagle proceder ten ustał. Miasto odetchnęło. Zaczęły się jednak inne problemy. Gdy doktor zajechał któregoś dnia pod dom, zobaczył dozorcę ledwie poruszającego się, prowadzonego przez księdza. Michel był chory. Rieux powiedział, że przyjdzie zbadać go po południu. Nie mógł jednak zrobić tego szybko. Został wezwany do niedoszłego samobójcy Cottarda, który próbował się powiesić. Wieczorem zjawił się w końcu u niego. Nie było z nim dobrze. Miał wysoka gorączkę, nabrzmiałe gruczoły i ciemne plamy. Wymiotował. Doktor nie wiedział co to jest. Następnego dnia rano było lepiej. Później jednak jego stan pogorszył się, a w drodze do szpitala Michel umarł.
Innym świadkiem tych wydarzeń był niejaki Tarrou. Przybył on do Oranu na kilka tygodni przed wypadkami związanymi z padaniem szczurów. Opisywał on miasto nie szczędząc mu krytycznych uwag. Notował też rozmowy zasłyszane w tramwajach i na ulicach. W jednej z nich dwaj konduktorzy rozmawiali o niejakim Campsie, który zmarł w wyniku gorączki. Pisał o staruszku, który codziennie w południe zwabiał ze swojego balkonu koty, a później precyzyjnie pluł na nie, zadowolony ze swoich dokonań. Opisywał też kupiecki charakter miasta, który mu się bardzo podobał, oraz inne spostrzeżenia. Wiele uwagi poświęcił historii ze szczurami. Nocny stróż w hotelu, w którym mieszkał, przepowiadał z tego powodu jakieś nieszczęście. Sam nie wiedział jakie, ale był pewny, że się wydarzy. Wspominał o tym, że martwe gryzonie znajdowano w tramwajach, które zatrzymywały się, żeby się ich pozbyć, a później ruszały dalej, oraz o staruszku, który stał na balkonie zbity z tropu, gdy zabrakło kotów, na które mógłby pluć. W restauracji hotelu regularnie pojawiała się rodzina, której głowa, napuszony jak sowa ojciec, nie pozwalał wspominać o szczurach. Robiła to natomiast miejscowa gazeta, której kronika w całości była poświęcona temu tematowi. Niepokoił się tym również dyrektor hotelu. Szczury w windzie to było dla niego coś niepojętego, a gorączka pokojówki to następny powód do obaw. Od tej chwili Tarrou zaczął wspominać coraz częściej o tej dziwnej i nieznanej chorobie. Przy tej okazji opisał dokładnie doktora Rieux’a:
Wygląda na trzydzieści pięć lat. Średniego wzrostu. Mocne ramiona. Twarz niemal kwadratowa. Oczy ciemne i lojalne, ale szczęki wystające. Duży i regularny nos. Czarne włosy obcięte bardzo krótko. Usta łukowate, wargi pełne i niemal zawsze zaciśnięte. Wygląda trochę na sycylijskiego chłopa ze swoja opaloną skórą, czarnym włosem i ubraniami zawsze w ciemnych kolorach, w których jest mu jednak dobrze …
Tarrou stwierdzał również, że musi być on dobrze poinformowany. Tak było w rzeczywistości. Doktor kontaktował się z innymi lekarzami i okazało się, że przypadków zarażenia było już ponad dwadzieścia. Większość śmiertelnych. Poprosił Richarda, sekretarza syndykatu lekarzy w Oranie, o izolację chorych. Mógł on jednak obiecać tylko, że porozmawia z prefektem.
Rozmowy trwały, a tymczasem pogoda popsuła się. Stało się wilgotno i gorąco. Doktorowi zdawało się, że cało miasto gorączkuje. Takie miał wrażenie, gdy pewnego dnia zmierzał do niejakiego Cottarda, który próbował popełnić samobójstwo. Miał się tam zjawić komisarz i Grand, sąsiad który uratował niedoszłego wisielca. Po przeprowadzonym śledztwie komisarz spytał doktora czy gorączka, która dotyka obywateli miasta to coś poważnego. Rieux nie umiał odpowiedzieć. Na razie zrzucono wszystko na pogodę. Ale przypadków zachorowań przybywało. Doktor wzywany był co chwilę do gorączkujących pacjentów. Ich ciała pokrywały wrzody, które zdecydował się przecinać. Wydobywała się z nich gnijąca papka pomieszana z krwią. Nic to jednak nie pomagało. Chorzy przeważnie umierali w smrodzie. Ktoś w końcu zdecydował się policzyć ilość zgonów i wtedy okazało się, że mają już do czynienia z epidemią. Nie było wątpliwości, że to dżuma. Choroba, która zniknęła z zachodu. Tak myśleli wszyscy, poza umierającymi. Tak oficjalnie uważały władze. Dla nich najważniejsze było uniknięcie paniki. Ale doktor dobrze wiedział o przypadkach pojawienia się tej choroby, która wcale nie zniknęła z ich świata. Widziano ją w Londynie, Paryżu, Marsylii, Konstantynopolu, w miastach chińskich. Wszędzie tam pełno było gnijących ciał zapełniających wózki, którymi wywożono je i wrzucano do wspólnych rowów – mogił.
Doktor otrząsnął się z tego zamyślenia. Teraz gdy w końcu otwarcie przyznano się do dżumy trzeba podjąć odpowiednie środki. Zastanawiał się właśnie jakie powinny one być, gdy przybył do niego Grand wraz z Cottardem, przynosząc oficjalną informację, że w ciągu czterdziestu ośmiu godzin zmarło jedenaście osób. Rieux wiedział już co robić. Przybyłym powiedział że musi udać się do laboratorium. W drogę ruszyli razem. W jej trakcie Grand powiedział, że musi się pożegnać. Nie chciał odpowiedzieć doktorowi dlaczego mu tak spieszno. Zastanowiło to pytającego. Nie miał czasu jednak nad tym rozmyślać. A Grand był po prostu urzędnikiem, który przystosował się do życia jakie mógł wieść, biorąc pod uwagę jego pensję. I choć czasami nachodziły go myśli, żeby upomnieć się o swoje, to nigdy nie zostały one zrealizowane. Rieux pomyślał, że może pisze on książkę i nie zastanawiał się nad tym więcej. Jego troską była dżuma. W wyniku jego nalegań, następnego dnia, dość niechętnie, w prefekturze zebrała się komisja sanitarna. Tam po długich dyskusjach i wahaniach uzgodniono wspólne stanowisko. Zgodzono się z tym, że choroba, która zabiła mieszkańców Oranu to niewątpliwie dżuma i należy przedsięwziąć odpowiednie środki zaradcze. Wbrew jednak oczekiwaniom doktora, nie były one drakońskie. Nie wymieniano w nich słowa dżuma, a zalecenia były dość łagodne. To samo zdanie na ten temat miał Grand, który przybył do Rieuxa z informacją o kolejnych dwunastu zgonach, o których doktor już wiedział. Przybyłego zastanawiała jeszcze inna sprawa. Otóż ich wspólny znajomy, a niedoszły samobójca, zaczął się dziwnie zachowywać. Dotąd zamknięty i małomówny, teraz starał się wobec każdego być uprzejmym, z każdym porozmawiać, a jego, Granda, często zapraszał do wytwornych restauracji i w inne miejsca. Czasami dopadało go rozdrażnienie, ale generalnie chciał przedstawić siebie jako praworządnego i uczciwego człowieka, miłego dla wszystkich. Doktor stwierdził, że może być to wynikiem obawy przed gorączką. Grand był jednak innego zdania. Według niego zachowywał się on jak ktoś, kto ma coś na sumieniu. Rieux miał jednak co innego w głowie i nie przejął się opowieścią urzędnika. Po południu spotkał się z Castelem. Rozmawiali o bakcylu dżumy, który wydawał się dziwny i o tym że nie nadchodziło zamówione serum. Wieczorem odwiedził Cottarda, który zachowywał się dość nietypowo. Doktor zalecał mu wychodzenie z domu i kontakty z ludźmi. Gospodarz odpowiedział, że nic innego nie robi. Może o tym zaświadczyć cała dzielnica, a nawet wiele osób spoza niej. Cottard był wyraźnie poddenerwowany i przestraszony. Poprosił doktora, żeby podwiózł go do centrum miasta. Tam zatrzymali się przy grupce dzieci, bawiących się na ulicy. Cottard pytał czy to prawda, że w mieście panuje epidemia? Ludzie mówią o tym coraz więcej. Rieux odpowiedział, że jest to możliwe.
Następny cały dzień minął doktorowi na odwiedzinach u chorych, rozsianych po całym mieście. Pomimo tego, że agencja Infdok podawała optymistyczne wiadomości, widać było że działania, które podjął magistrat nie zatrzymają rozprzestrzeniania się choroby. Przygotowane sale w szpitalu zapełniły się bardzo szybko. Ilość umierających wzrastała codziennie. Ludzi zaczął ogarniać strach i już nawet Richard przyznawał, ze symptomy te są niepokojące. Poprzestał jednak na wysłaniu zapytania do urzędu Generalnego Gubernatora. Serum wciąż nie było. W końcu jednak, po raporcie Rieux, środki zaostrzono. Choroby miały być obowiązkowo zgłaszane, mieszkania zmarłych dezynfekowane, a rodzina poddana kwarantannie. W specjalny sposób miały być też przeprowadzane pogrzeby. Przyleciało również serum, ale jego ilość była niewielka. Nowa produkcja dopiero się rozpoczęła. Jednak następne dni dawały nadzieję, że chorobę zatrzymano. Po nich jednak statystyki wystrzeliły w górę. W końcu prefekt otrzymał depeszę, żeby ogłosić stan epidemii i zamknąć miasto.
[metaslider id=1923]
Dżuma – Rozdział II
Miasto zostało zamknięte. Wywołało to początkowo szok wśród mieszkańców, którzy odcięci zostali od świata zewnętrznego. Od swoich bliskich, znajomych i ukochanych. Dużo czasu minęło zanim zaprzestali prób komunikacji, a niektórzy nie zaprzestali ich w ogóle. Powoli jednak wszyscy zaczęli rozumieć sytuację w jakiej się znaleźli. Zaprzestano kontaktów i zrozumiano, że nie można narażać swoich bliskich. Jak zawsze zdarzały się wyjątki i nie dotyczyły one, jak można było się spodziewać pary młodych kochanków, ale doktora Castela i jego żony. Ich rozłąka uświadomiła im, że żyć bez siebie nie mogą, choć nie byli do tej pory przykładnym małżeństwem. Wszyscy cierpieli. Podwójnie. Z powodu choroby i tęsknoty. Gdy sytuacja dla mieszkańców stała się jasna, okazało się, że mają stanowczo za dużo czasu. Nagle odpadło im wiele obowiązków i czynności, które mogli przedtem wykonywać. Czas ten poświęcali na rozmyślania. Szybko jednak zrozumieli, że nie tędy droga. Zaprzestali na przykład liczyć dni rozłąki z bliskimi. Nikt nie był w stanie określić, kiedy choroba da za wygraną i kiedy wrócą nieobecni. Liczenie dni wprowadzało mieszkańców we frustrację. Nie było to jednak takie proste i wielu nie udawało się obronić przed wspomnieniami i rozpamiętywaniem tego co było lub nie było oraz co mogło się zdarzyć. Nie mogli też liczyć na współczucie innych. Generalnie każdy zajmował się swoimi sprawami i nie rozumiał problemów sąsiadów.
Ci, którzy byli z kimś w rozłące, mieli jednak jedną przewagę. Nie rozmyślali o epidemii jako o czymś najgorszym co ich spotkało. Dla nich najgorsza była rozłąka, a epidemia tylko jej przyczyną. Inaczej rzecz się miała z osobami, które to właśnie na chorobie skupiały całą swoją uwagę. To ona wywoływała ich największe obawy i strach.
Nie od razu jednak wszyscy zrozumieli zagrożenie. Wielu bardzo długo okazywało rozdrażnienie i oskarżało magistrat o to co się stało. Nawet cotygodniowa publikacja ilości zgonów, która w tym czasie doszła do trzystu dziennie, nie zmieniła sytuacji. Nikt nie wiedział, czy ta ilość jest anormalną czy nie. W mieście zamarł wszelki ruch. Auta kręciły się w kółko. Żadne nowe nie wjechało do miasta od czasu jego zamknięcia. To samo działo się z portem, zwykle pełnym gwaru i ruchliwym. Wszystkie statki były zawracane. W samym porcie pozostało kilka odbywających kwarantannę.
W mieście, w wyniku zarządzeń prefekta ograniczających wydawanie paliwa, powoli ustawał ruch uliczny. Mieszkańcy zmuszeni byli do pieszego przemieszczania się. Wielu wysłanych zostało na urlopy, ponieważ handel w mieście zamierał. Nie pracowały również niektóre biura. Prawdziwe żniwa miały natomiast kina i kawiarnie. Te drugie posiadały spore zapasy alkoholu, a rozpowszechnione hasło, że zabija on bakcyla, spowodowało wzmożone spożycie.
Każdy zajmował się głównie swoimi problemami.
Dwa dni po zamknięciu miasta Rieux spotkał się z Cottardem a później z Grandem. Obaj byli bardzo rozmowni. Pierwszy opowiadał mu o przypadkach związanych z dżumą, a drugi o sobie. Był myślami daleko od choroby. Opowiadał o swojej żonie Jeanne, którą początkowo kochał, ale to kochanie zanikło w codzienności, w której żyli. W końcu ona odeszła, zostawiając go. Od dłuższego czasu myślał o tym, żeby do niej napisać, ale nigdy nie znalazł odpowiednich słów.
Trzy tygodnie po zamknięciu bram, zaczepił doktora młody korespondent Rambert. Prosił go o pomoc. Chciał opuścić miasto. Nic go przecież z nim nie łączy, a w Paryżu zostawił jakby żonę, choć nieformalną. Prefekt jednak nie chciał go słuchać. Prosił doktora, żeby wystawił mu zaświadczenie, że nie jest chory na tą przeklętą dżumę. Rieux musiał odmówić. Nie mógł wystawić takiego zaświadczenia, ponieważ nie wiedział czy jest on chory czy nie, a nie było pewności czy właśnie w tym momencie nie został nią zarażony. W takiej samej sytuacji było tysiące ludzi, jednak nikt z nich nie mógł opuścić miasta. Nie ugiął się pomimo zdenerwowania i nalegań rozmówcy, twardo stojąc na swoim stanowisku. Rambert odchodząc powiedział, że i tak postawi na swoim. Rieux przez chwilę po jego oddaleniu się myślał, że może ma on rację, ale gdy przed oczami stanęły mu tłumy chorych w szpitalach, którymi zarządzał przestał się nad tym zastanawiać.
Szpitali takich było trzy. Zorganizowano je naprędce w różnych dostępnych do tego celu miejscach, takich jak szkoła. Wszystkie były zapełnione i we wszystkich doktor pełnił swoje obowiązki. Do domu wracał wieczorem zmęczony i z trzęsącymi się rękami ale wiedział, że tak być musi. Codziennie odwiedzał domy chorych i widział rozpacz rodziny, rozpacz matek, które prosiły go żeby nie zabierał ich dzieci. Był jednak silny. Była to jego powinność.
W miesiąc od rozpoczęcia się epidemii jej natężenie wzrosło. Coraz więcej było chorych i coraz więcej zgonów. Do walki z tą chorobą czynnie włączył się kościół. Zorganizowano tydzień modłów, które kończyła uroczysta, niedzielna msza do św. Rocha. Prym wśród kapłanów wiódł ojciec Paneloux, znany w mieście. To on podjął się wygłoszenia kazania na tej właśnie mszy. Całe to przedsięwzięcie cieszyło się dużą popularnością. Po pierwsze ze względu na stan ducha, w jakim znajdowali się mieszkańcy, po drugie dlatego, że zabroniono wielu, konkurencyjnych do mszy zajęć. Były nimi np. coniedzielne, poranne kąpiele w morzu, które skutecznie odciągały wiernych od kościoła. Teraz, gdy port i dostęp do morza został zamknięty, to kościół stał się najpopularniejszy. Ojciec Paneloux długo przygotowywał się do swojego wystapienia. Gdy już wyszedł na ambonę poraził zebranych swoimi słowami, mówiąc że dżuma to kara boża. To czas żeby wszyscy, którzy mają coś na sumieniu zastanowili się i padli na kolana, błagając o przebaczenie. Wrażenie jego słów było ogromne. Po chwili wszyscy zebrani w kościele byli już na kolanach. Każdy miał coś na sumieniu. Ksiądz mówił dalej. Bóg w końcu zmęczył się czekaniem na nich. Niezadowolony był z ich rzadkich odwiedzin. W końcu przysłał chorobę, którą zawsze wysyłał do siedlisk grzechu. Ale Bóg jest miłosierny, mówił dalej ojciec. Zabierze tych, których ma zabrać. Nikogo innego. Ci, którzy mają czyste sumienie nie muszą się niczego obawiać.
Słowa ojca Paneloux zostały odebranie różnie. Jedni stwierdzali, że jest dokładnie tak jak on mówił. Inni nie zgadzali się z tym do końca. W każdym razie, w związku z tym kazaniem, lub całkiem przypadkiem, w mieście zapanował strach a jego mieszkańcy chyba po raz pierwszy uświadomili sobie w jakiej sytuacji się znajdują.
Któregoś wieczoru Rieux idąc ulicą z Grandem rozmawiał o tym wydarzeniu. Przeszkodził im w tym człowiek kiwający się i śmiejący na ulicy. Był cały zlany potem i miał zamknięte oczy. Obaj stwierdzili, że to wariat, a doktor powiedział, iż niedługo całe miasto będzie nimi wypełnione. Przestraszyło to Granda. Pracował on nad swoją książką, chcąc uczynić z niej doskonałość, która zachwyci wydawców. Rieux zastanawiał się w duchu czy tak się może stać. Nie potrafił jednak sobie na nie odpowiedzieć. Grand dużo opowiadał mu o swojej pracy nad dziełem. Nie wszystko doktor zrozumiał i nie wszystkiego słuchał. W domu swojego towarzysza mógł zobaczyć z czym się on boryka. Ich rozmowę przerwał ruch, który usłyszeli za oknami. Gdy ponownie znaleźli się na ulicy okazało się, że niektórzy obywatele, zmęczeni niepewnością i perspektywą śmierci, postanowili zmylić czujność stróżów na rogatkach miasta i potajemnie je opuścić.
Wśród nich był także Rambert, który nie uległ jednak panice jak pozostali. Metodycznie odwiedzał on wszelakich przedstawicieli władzy, przedstawiając im swoją sytuację. Nic dotąd wprawdzie nie wskórał, ale powtarzał, że uporem można osiągnąć wszystko. Pewną nadzieję dała mu ankieta, którą przysłano z pewnego urzędu. Rozczarował się jednak. Wypełniał ją na wypadek własnej śmierci, a nie jak miał nadzieję, żeby wykazać iż może opuścić to zadżumione miasto. Pomimo swoich usilnych starań nie mógł znaleźć sposobu na wydostanie się stąd. Zaczął spędzać czas tak jak wielu innych mieszkańców. Kierował swoje kroki do kawiarni, zmieniając je często, później do restauracji, na dworzec, gdzie choć perony były zamknięte, to do poczekalni pozostawiono wstęp wolny. I tak w końcu kończył się kolejny bezsensowny.
Był koniec czerwca i minęła już pora deszczowa. Lato zawitało do miasta a wraz z nim fala upałów. Spowodowało to w nim jeszcze większy niepokój. Ludzie wiedzieli, że ta pora roku wzmoże jeszcze epidemię. Żandarmi musieli użyć broni przy bramach wyjściowych. Zdarzenie to rozniosło się szerokim echem wśród mieszkańców, ludzkie języki mówiły o zabitych, choć naprawdę byli tylko, albo aż, ranni.
Tarrou nadal opisywał w swoim dzienniku to co działo się w mieście. Okiennice domów były w zasadzie pozamykane i tylko czasami dało się słyszeć jakiś krzyk. Staruszek od kotów był zawiedziony, ponieważ żandarmi strzelali do jego zwierzaków. Miały one pchły, które mogły roznosić epidemię. Odkąd przestały się pojawiać pod jego balkonem, on również zniknął za jego drzwiami, które nie otwierały się więcej. Tarrou pisał też o innych mieszkańcach, których odwiedzał. Jednym z nich był stary astmatyk, kramarz. Od dawna już leżał on w łóżku nie ruszając się z niego, choć wstawanie nie pogarszało choroby. Stwierdził on jednak, że dość już w życiu zrobił. Jego największym marzeniem było umrzeć bardzo staro.
Jednocześnie Tarrou opisywał codzienne życie miasta. A życie to snuło się po nim niemrawie. Większość sklepów była zamknięta. Niewiele działo się na ulicach. Tylko chłopcy roznoszący gazety, gdy już się obudzili, wykrzykiwali swoje hasła podając przechodniom coraz cieńsze płachty. Brakowało bowiem papieru. Nie przeszkodziło to jednak w powstaniu nowej gazety Kuriera epidemii, którego wydawcy postawili sobie za cel informowanie zainteresowanych o postępach lub cofaniu się choroby. Po roznosicielach gazet, do których kolejka ustawiała się około szóstej rano, miasto ożywia się. Zapełniają się tramwaje, które stały się jedynym środkiem komunikacji. Potem otwierane zostają sklepy, kawiarnie i restauracje. Nad miastem pojawiało się słońce, które spuszczało na nie żar. Kawiarnie i restauracje zapełniały się szybko, tak że w południe stały do nich kolejki. Reszta mieszkańców, która nie miała nic do roboty wylegała na ulice i bulwary, spacerując dostojnie. Miasto pustoszało około drugiej po południu. Wszyscy chowali się w swoich domach, nie będąc w stanie znieść lipcowego żaru. Ożywiało się pod wieczór, kiedy wraz z pierwszymi oznakami orzeźwienia pojawiali się i mieszkańcy. Im dłużej trwała epidemia tym częściej myśleli oni o przyjemności. O tym żeby nie umrzeć w smutku i przygnębieniu.
Tak Tarrou opisywał miasto. Któregoś dnia poprosił doktora o spotkanie. Rieux czekał na niego wieczorem siedząc w domu razem z matką. Przyglądała się mu on z troska w swoich brązowych oczach. Doktor był zmartwiony. Serum przysłane z Paryża nie działało tak jakby sobie tego wszyscy życzyli. Pojawiła się też nowa odmiana choroby. Dżuma płucna. Oczekiwany gość pojawił się wieczorem i od razu przeszedł do sedna. Mówił, że już niedługo Rieux nie będzie mógł nic zrobić. Choroba weźmie nad nim górę, a on nie ma środków żeby temu zapobiec. Doktor przyznał mu rację. Tarrou zaproponował mu pomoc. Stwierdził, że środki jakie przedsiębierze magistrat zatrzymać by mogły co najwyżej katar, a nie dżumę. On jest w stanie zorganizować ochotnicze grupy sanitarne, które mogą pomóc. Potrzebuje tylko zgody doktora. Ten z ochotą przyjął taką pomoc. Ostrzegł jednak zapaleńca, że taka pomoc może się skończyć śmiercią. Tarrou odpowiedział pytaniem. Czy Rieux wierzy w Boga? Doktor odpowiedział, że nie. Więc dlaczego leczy chorych i zajmuje się nimi? Odpowiedział zdecydowanie, że właśnie gdyby w niego wierzył, to siedziałby spokojnie w domu, jemu pozostawiając troskę o chorych. W młodości wybrał zawód lekarza żeby pomagać. Później zauważył, że są ludzie którzy nigdy nie godzą się ze śmiercią. A on nigdy się do tego nie przyzwyczai. Na razie wie tylko, że są chorzy, a on musi ich leczyć. To wszystko. Wychodząc Tarrou przyznał mu rację. Rieux również zaczął się ubierać mówiąc, że udaje się do chorego na przedmieściach. Gość zaproponował, że pójdzie z nim.
Następnego dnia Tarrou zabrał się do organizowania grup sanitarnych. Narrator chłodno ocenia ich rolę. Na pewno przyczyniły się one do uświadomienia mieszkańcom czym jest dżuma. Pokazały, że nie należy przed nią padać na kolana i uważać, że nic się nie da zrobić. Trzeba walczyć do końca i ratować każde życie. Największa pochwała, według narratora, należy się za samą decyzję wzięcia udziału w tym przedsięwzięciu. Nie zaś za dokonania.
Od tego momentu oddziały sanitarne zaczęły pracę w mieście. Wyszukiwały niezdezynfekowane jeszcze miejsca, towarzyszyły lekarzom w ich pracy, transportowały chorych itp.. W ich pracę zaangażował się również Grand, który prowadził statystyki. Castel natomiast postawił sobie za cel wyprodukowanie surowicy z hodowli mikroba. W osiągnięcie tego celu włożył całą swoją wiedzę i energię.
Oprócz swojej pracy Grand pochłonięty był pisaniem swojej książki. Napisał wprawdzie tylko jedno zdanie, ale zmiany które ciągle w nim dokonywał pochłaniały go bez reszty. Nie pozostało to bez wpływu na jakość jego pracy. Jako urzędnik był roztargniony i nie skupiony na swoich zadaniach. Nie podobało się to przełożonym, szczególnie w tym trudnym okresie, gdy administracja pozbawiona była wielu pracowników.
Część z nich pogodziła się z koniecznością egzystencji w tym mieście i z niebezpieczeństwem wokół nich. Byli też tacy, którzy pogodzić się z tym nie chcieli. Należał do nich Rambert, który nie ustawał w próbach wydostania się z tej pułapki. Wszystkie legalne środki zawiodły. Czas więc było spróbować tych nielegalnych. Niespodziewanie pomógł mu w tym Cottard, który z powodu deficytu finansowego, zajął się kontrabandą i przemycał potrzebne w mieście rzeczy z zewnątrz. Dzięki temu znał ludzi, którzy mogli pomóc w wydostaniu się z miasta. Któregoś dnia zaprowadził on Ramberta w odpowiednie miejsce. Była nim kawiarnia, w której przewodnik Ramberta zaaranżował spotkanie z odpowiednim człowiekiem. Miało się ono odbyć wieczorem. Ponownie zjawili się tam obaj o umówionej godzinie. Zaraz po wejściu z Cottardem przywitał się mężczyzna, zapraszając ich do kontuaru. Wypili kilka kolejek i opuścili lokal. Garcia, tak nazywał się mężczyzna, zapytał się o co chodzi. Gdy zostało mu to oznajmione, kazał dziennikarzowi zjawić się pojutrze o jedenastej pod Urzędem Celnym. Na odchodnym stwierdził, że będzie to odpowiednio kosztowało. Rambert odparł, że oczywiście liczy się z tym. Był wdzięczny Cottardowi. Ten stwierdził iż liczy na to, że kiedyś mu się odwdzięczy. W umówiony dzień obaj zjawili się odpowiednim miejscu. Zaskoczył ich jednak Tarrou wraz z doktorem, a po chwili dołączył do nich sędzia śledczy Othon, co sprawiło że Cottard zaczął się mienić na twarzy. Gdy cała grupa rozeszła się w swoje strony zjawił się Garcia, a chwilę po tym podszedł do nich Raoul. Poprowadził ich do miasta, mówiąc po drodze że wie o co chodzi i będzie to kosztowało dziesięć tysięcy franków. Rambert zgodził się na tą kwotę. Umówili się ponownie za dwa dni w restauracji hiszpańskiej. Tam spotkali się z kolejnym osobnikiem o końskim wyglądzie, którego nazwisko na początku nie zostało ujawnione. Dopiero gdy się zegnali przestawił się. Nazywał się Gonzales. Następne spotkanie zostało wyznaczone ponownie za dwa dni, co nie za bardzo podobało się Rambertowi. Sprawa jednak, według rozmówców, nie była prosta. Miejscem spotkania był przedsionek katedry. Te dwa dni wlokły się niemiłosiernie. Dziennikarz spotkał się z Rieux i odprowadzając go do pacjenta opowiedział o wszystkim. Doktor nie potępił go i powiedział, że rozumie co nim kieruje. Po dwóch dniach, w umówionym miejscu Rambert spotkał się z Gonzalesem i razem ruszyli w stronę miasta. Dziennikarz nie otrzymał pomyślnych informacji. Spotkanie trzeba było przełożyć na następny dzień, ponieważ nie zjawiły się osoby, na które czekał jego nowy przyjaciel. Następnego dnia spotkanie doszło do skutku. W umówionym miejscu, przy pomniku poległych, zjawili się Marcel i Louis, strażnicy przy bramie. Ustalono, że Rambert przeniesie się do nich i będzie czekał na stosowny moment. Dadzą mu oni znać gdy on nadejdzie. Wieczorem tego dnia dziennikarz spotkał się z Tarrou i Rieux w barze, gdzie z racji tego, że podawany był alkohol panował gwar niespotykany w tym okresie w mieście. Jakiś marynarz opowiadał o epidemii tyfusu w Kairze głośno artykułując to co miał do powiedzenia, a ogólny hałas dopełniała melodia sącząca się z głośnika. Rambert poinformował, że już niedługo wydostanie się stąd. Tarrou powiedział, że szkoda, ponieważ przydałby się on im w formacjach sanitarnych. Dało to do myślenia dziennikarzowi. Następnego dnia wieczorem udał się on do restauracji, w której spotkał się poprzednio z Gonzalesem. Miał tam się on zjawić i zaprowadzić Ramberta do mieszkania strażników. Pomimo jednak długiego oczekiwania nikt się nie pojawił. Zrozpaczony uciekinier musiał zaczynać wszystko od nowa. Konieczne było ponowne spotkanie z Cottardem. Pomógł mu w tym doktor. Był on z nim umówiony. Rambert zastał ich rozmawiających o niespodziewanym wyzdrowieniu pacjenta chorego na dżumę. Cottard powątpiewał, czy była to ta właśnie choroba, ale Rieux nie miał wątpliwości. Będący tam również Tarrou mówił, że każdy powinien aktywnie działać przeciw dżumie. Nie zgodził się z tym Cottard. Jemu dobrze było z tą chorobą i nie zamierzał nic robić. Gdyby nie ona byłby zapewne aresztowany. Toczyło się bowiem śledztwo w jakiejś starej sprawie. Groziło mu więzienie. Stąd jego próba samobójcza.
Rambert opowiedział niedoszłemu samobójcy o swoich problemach. Następnego dnia znowu spotkali się z Garcią w kawiarni. Nie wiedział on nic o problemach dziennikarza. Wiedział natomiast, że zamykane były całe dzielnice. Sprawdzane było zameldowanie. Przez następne dni znowu po kolei spotykali się ze wszystkimi poznanymi wcześniej osobami, aż Rambert był znowu w punkcie, do którego doszedł poprzednio. Wieczorem spotkał się ponownie z przyjaciółmi. Doktor i Tarrou odwiedzili go w pokoju, pytając jak idą jego sprawy. Bez wiary uciekinier stwierdził, ze dotarł tam gdzie już był i pewnie znowu wszystko zacznie się od nowa. Rozmawiali przy sączącej się z gramofonu muzyce. Rambert stwierdził, że myślał o tym czym się zajmują. O formacjach sanitarnych. Nie włączył się do tej działalności, ponieważ ma swoje powody. Nie jest gotów narażać się i zostać bohaterem. Jedynie miłość jest dla niego ważna. To dla niej mógłby umrzeć. W przeciwieństwie do swoich rozmówców. Rozmawiali jeszcze długo. Rambert stwierdził, że na pewno nie mają oni nic do stracenia, dlatego zajęli się tak niebezpiecznym zajęciem. Na odchodnym Tarrou powiedział mu jednak, że żona Rieux znajduje się w sanatorium, kilkaset kilometrów stąd. To zaskoczyło dziennikarza. Następnego dnia zadzwonił do doktora i zaproponował swoją pomoc w formacjach, do czasu gdy znajdzie sposób na wydostanie się z miasta.
Dżuma – Rozdział III
W połowie sierpnia dżuma i upały zapanowały nad miastem i umysłami mieszkańców. Dodatkowym utrudnieniem okazał się wiatr, zawsze sprawiający w Oranie problemy. Wszyscy byli przekonani, że roznosił on zarodki choroby. Do tej pory bowiem opanowała ona głównie przedmieścia, gdzie zasiedlenie było gęste a ludność uboższa. Teraz choroba zaatakowała dzielnice w centrum miasta. Magistrat postanowił oddzielić niektóre z nich, sprawiając że ich mieszkańcy poczuli się mniej wolni od pozostałych. Ci pozostali mogli się natomiast pocieszać, że ktoś inny ma mniej wolności niż oni. W mieście wybuchać również zaczęły pożary, które wzniecali zrozpaczeni właściciele domów, starając się tym sposobem wygonić chorobę. Było to bardzo niebezpieczne dla całych dzielnic, zważywszy na szalejący wiatr. Władze wyznaczyły surowe kary za takie zachowanie. Nie poskutkowały by one zapewne, gdyby nie fakt, że więzienie równało się wyrokowi śmierci. Wszystkie bowiem zamknięte obiekty, typu więzienia, klasztory i koszary, były narażone wielokrotnie bardziej na działanie dżumy. Umierało tam wielu nie tylko więźniów ale również strażników i pozostałej obsługi.
W wyniku wiatru i tych działań w wmieście zapanował niepokój. Coraz częściej w nocy atakowano bramy miasta. Wywiązywała się strzelanina. Przybywało rannych. Nasiliły się również kradzieże. Okradano szczególnie podpalane domy, których właściciele obojętnie patrzyli na ludzi wynoszących ich majątek, oraz domy poddane dezynfekcji. Rozstrzelanie dwóch złodziei przeszło bez echa i nie wywołało żadnych reakcji. W mieście oprócz stanu epidemii wprowadzono stan oblężenia, implementując odpowiednie prawa, ale władze były bezsilne i w wielu przypadkach nie reagowały.
Zmarłych stale przybywało. Ich ilość i okoliczności zmusiły wszystkich do uproszczenia i przyspieszenia pogrzebów. Zmarłych grzebano w pośpiechu i bez zbędnych ceremonii. Rodzina nie zawsze mogła uczestniczyć w pogrzebie. Często bowiem odbywała w tym czasie kwarantannę. Była oczywiście informowana o śmierci krewnego, ale w wielu przypadkach na tym się kończyło. Moralne dylematy związane z taką sytuacją, które początkowo mieli mieszkańcy, poszły w zapomnienie gdy przycisnęły ich inne, ważniejsze troski dnia codziennego. W mieście zaczynało brakować wszystkiego. Jedzenia, po które musiano teraz stać w długich kolejkach i wielu innych rzeczy. Sprawa dotyczyła również np. trumien. Z czasem zakazano obecności krewnych podczas pogrzebów, a w końcu chowano zmarłych w dużych dołach, oddzielnych dla mężczyzn i kobiet. W szczytowej fazie epidemii zaniechano nawet i tego podziału. Nigdy nie brakowało chętnych do wykonywania pracy grabarza. W mieście zapanowało bowiem bezrobocie, powodując nędzę mieszkańców, która przezwyciężała ich strach przed chorobą. Zarażali się oni oczywiście i umierali. Ale na ich miejsce czekało wielu chętnych. Pod koniec sierpnia zaczęło jednak brakować miejsca. Powiększono cmentarz, ale rozwiązało to problem jedynie na chwilę. W końcu zaczęto palić ciała w spalarni znajdującej się na wybrzeżu a ciała dowożono bezczynnymi teraz tramwajami, pozbawionymi miejsc siedzących. Trupów przybywało bowiem w zastraszającym tempie. Było to na szczęście najwyższe stadium choroby. Dżuma nie nasiliła się więcej zapobiegając przerażającym scenom, które mogłyby rozgrywać się w mieście.
Sami obywatele przyzwyczaili się do rozpaczy, co według doktora było czymś gorszym od niej samej. Odchodzący najbliżsi nie byli już przez nich wspominani tak jak na początku epidemii. Pozostawali odległymi cieniami i wspomnieniami. Cały Oran przystosował się do sytuacji. Rozpacz stała się jego codziennością. Oczywiście nie wszyscy w jednym czasie ulegli tej apatii. Niektórzy przeżywali chwile zrywu i odrzucali ją od siebie. Wszyscy jednak w końcu poddawali się dżumie i jej rytmowi. Snuli się jakby we śnie. Do wszystkich upodobnili się również ci, którzy cierpieli z powodu rozłąki. Już nie eksponowali swojej odmiennej sytuacji. Wtopili się w tłum. Wykonywali te same czynności co pozostali i rozmawiali o tych samych sprawach. Ich miłość i tęsknota została przytłumiona przez dżumę i to ona zawładnęła ich sercami.
Dżuma – Rozdział IV
We wrześniu i październiku Dżuma trzymała miasto w swoim śmiertelnym uścisku, Ludzie byli już bardzo zmęczeni. Zarówno ci, którzy pracowali w formacjach sanitarnych, jak i ci którzy na co dzień musieli zmagać się z zagrożeniem, nie angażując się w żadne działania. Rieux, Tarrou i Rambert pracowali nieustannie. Ten ostatni miał wciąż nadzieję na to, że uda się mu wydostać z Oranu w niedługim czasie. Pomagał im również Grand, dzieląc swój czas na pracę w merostwie, dla Rieux a wieczorami nad swoją książką. To jemu doktor zwierzał się, sam nie wiedząc dlaczego. Był również wyczerpany, a wiadomości o postępującej chorobie żony nie pomagały mu w obecnej sytuacji.
Zmęczony był również Castel, który w końcu opracował serum. Razem z Rieux zastosowali je na synku pana Othona, który nie dawał nadziei na wyzdrowienie. Poza tym wypadkiem doktor przestał leczyć. Nie przychodził teraz do mieszkańców jako wybawiciel, tak jak było to przed epidemią. Teraz przychodził wystawiać diagnozę i wyrok. Większość nienawidziła go za to i chętnie widziałaby go w dole z pozostałymi trupami. Nie pomagało mu to w pracy. Ale śpiąc cztery godziny i pracując dwadzieścia zatracił swoja wrażliwość. Większość mieszkańców była w podobnym stanie. Zobojętniali i zrezygnowani. Wyjątkiem okazał się Cottard, który wciąż nie tracił humoru. Często spotykał się z Tarrou, który choćby był najbardziej zmęczony i padał z nóg, zawsze okazywał zainteresowanie i chęć do rozmowy. Przedstawiał on poglądy Cottarda, który twierdził, że człowiek będąc już chory na jakąś poważną chorobę, nie może załapać innej. To trzymało go w dobrym nastroju. To dżuma spowodowała, że mógł się czuć częścią ogółu. Razem z innymi mieszkańcami musiał się zmagać z niedogodnościami, obawami i nadziejami. Kiedyś wyobcowany, teraz mógł powiedzieć, że jest częścią grupy i współwinowajcą wszystkiego co się wokół dzieje. Często teraz razem wychodzili wieczorem na zaludnione ulice i przyglądali się temu co ich otaczało. Ludzie stali się bardziej otwarci. Kochankowie nie ukrywali się już ze swoim uczuciem czy namiętnością. Wielu mieszkańców oddawało się szalonym zabawom, tracąc na nie majątki. Niektórzy planowali co zrobią po dżumie. Cottard obserwował to i oceniał. Gdyby mógł wytłumaczyłby wszystkim w jakiej uprzywilejowanej są sytuacji. Czy on, po aresztowaniu, mógłby planować. Raczej nie. Tarrou przyznawał mu rację. Uważał, że doskonale rozumie on ludzi, którzy na swej drodze spotkać mogą dżumę. Przychodziło mu to łatwo, ponieważ od dawna już odczuwał strach, z jakim borykać się teraz muszą wszyscy mieszkańcy. Teraz jednak było mu o wiele łatwiej, ponieważ nie był osamotniony.
W swoich wieczornych wypadach docierali również do opery, gdzie raz w tygodniu, przybyła do miasta na wiosnę grupa, a zatrzymana przez epidemię, odgrywała przedstawienie. W każdym z nich Orfeusz uskarżał się Eurydyce na swój los i choć wszyscy znali je już na pamięć, występy te cieszyły się nie słabnącą popularnością. Ta popularność skończyła się gdy podczas jednego z pokazów Orfeusz zwalił się na scenę i pozostał tak bez życia. To zajście wywołało panikę wśród widowni, choć nie skończyła się ona tragicznie.
Tymczasem Rambert wciąż usiłował wydostać się z miasta. Pracował wprawdzie ciężko razem z Rieux i Tarrou, ale od czasu do czasu brał wolne, żeby spotykać się z Gonzalesem i jego przyjaciółmi. Przeprowadził się do ich mieszkania, ale nadal musiał czekać. Przez następne dwa tygodnie zajmował się pracą. Raz w tym okresie upił się, co zaowocowało wyobrażeniem, że pojawiła się u niego opuchlizna pod ramionami. Pobiegł wtedy na centralny plac wzywając głośno swoją ukochaną. Następnego dnia nie był z tego dumny, ale Rieux powiedział mu, że można się spodziewać takiej reakcji. Przekazał mu też wiadomość od pana Othona, który stwierdził, że lepiej by było dla przyjaciela doktora, gdyby nie obracał się w kręgach kontrabandy. Rambert musiał się spieszyć. Następne dni mijały mu wolno. Zajmował się praca i rozmowami ze starą Hiszpanką, matką strażników Luisa i Marcela, u których mieszkał. W końcu dostarczyli wiadomość, że jutro nadarza się okazja. Jeden ze strażników zachorował na dżumę, a drugi jest pod obserwacją, więc będą oni przy bramie sami. Termin wyznaczono na północ. W ciągu dnia dziennikarz udał się do Rieux. Chciał się jeszcze z nim spotkać. Gdy dotarł do szpitala, gdzie skierowała go jego matka, zatrzymał go Tarrou. Doktor był bardzo zmęczony i starał się on oszczędzać go jak tylko się dało. Rambert stwierdził, że o północy opuszcza miasto i nalegał na spotkanie. Tarrou nie upierał się. Poprowadził go przez szpital, w którym pełno było cierpiących ludzi, do miejsca gdzie znajdował się Rieux. Zajmował się on właśnie jednym z chorych. Rambert oświadczył, że chciałby z nim porozmawiać. Gdy znaleźli się w samochodzie razem z Tarrou, który prowadził, oświadczył, że chce zostać z nimi. Przemyślał sobie wszystko i nie może opuścić tego miasta i korzystać ze szczęścia. Przeszkadzało by to mu kochać. Początkowo myślał, że nic go z nimi nie łączy i to nie jego sprawa. Ale gdy zobaczył to co się tu dzieje, chce zostać. O północy, czasie w którym dziennikarz miał opuścić miasto, siedział on razem z Tarrou nad planem miasta. Wyznaczano dla niego rejon, który miał się zająć.
Pod koniec października rozpoczęto podawanie serum Castela. W tym czasie zachorował właśnie syn pana Othona. Zgodnie z zarządzeniami, które doskonale rozumiał sędzia śledczy, rodzina została odizolowana a chory przetransportowany do szpitala pomocniczego. Jego ojciec prosił doktora, żeby uratował jego syna. Ale po badaniu okazało się, że jest to przypadek beznadziejny. Dlatego doktor postanowił wypróbować na nim serum. Po jego podaniu on Tarrou i Castel całą noc obserwowali chorego. Rano dołączyli inni, ojciec Paneloux, Grand i Rambert. Chłopiec rzucał się na posłaniu leżąc z zaciśniętymi zębami i zamkniętymi oczami. Widać było, że cierpi. Walczył jednak z całych sił i według doktora i Castela ten opór trwał dłużej niż w pozostałych przypadkach. Jego męczarnie nie były im obojętnie. Po raz pierwszy obserwowali je tak dokładnie i wszyscy byli wzruszeni. W pewnym momencie dziecko otworzyło oczy i wydobyło z siebie przeciągły i nieludzki krzyk. Dołączyli do niego pozostali chorzy, zapełniając salę swoimi skargami. Trwało to chwilę. Gdy chłopiec uspokoił się Castel stwierdził, że to koniec i wszystko trzeba będzie zaczynać od nowa. Rieux szybko opuścił pomieszczenie. Wyszedł na zewnątrz. Chciał krzyczeć. Dopiero po chwili uspokoił się. Dołączył do niego ksiądz, który mówił o miłości i Bogu, ale Rieux nie chciał go słuchać. Poruszony stwierdził, że on nie chce żyć na świecie gdzie torturowane są dzieci. Nie ma to nic wspólnego z miłością. Potem uspokoił się i powiedział, że przecież pracują w tym samym celu i niech tak pozostanie. Chociaż nie przekonali siebie nawzajem to pracowali razem dla innych idei. Ksiądz bardzo zaangażował się w działanie formacji sanitarnych. Był wszędzie tam gdzie uważał, że jego osoba jest potrzebna. Przygotował nawet rozprawkę, której tezy przedstawiał na kazaniu. Tytuł brzmiał: Czy kapłan może radzić się lekarza? Na mszę zaprosił Rieux twierdząc, że na pewno będzie tym zainteresowany. Frekwencja nie była wielka. Ludzie w tym okresie bardziej wierzyli w przepowiednie i ochronę nadprzyrodzoną niż w siłę kościoła. Doktor znalazł się pomiędzy tymi, którzy zebrali się tego dnia w kościele. Słuchał Paneloux, który mówił o tym że wszyscy razem doświadczają dżumy i muszą z tego wyciągnąć nauki. Z reguły łatwo jest odróżnić co jest dobre a co złe. Trudności pojawiają się gdy zachodzi potrzeba zróżnicowania zła. Bywa ono konieczne i bezsensowne. Śmierć i cierpienia dziecka trudno sobie w jakiś sposób wytłumaczyć. Ale trzeba znosić to cierpienie. Należy je znosić ponieważ Bóg tak chce. Doświadcza on swoich wiernych w jakimś celu. Mają oni osiągnąć wszystko albo nic. Albowiem nastał taki czas, gdy nie ma już innej alternatywy. Nie można uciekać przed wyrokami Boga, ale trzeba wierzyć, że są one stawiane w jakimś celu. Na tym polega wiara. Teraz nie pozostało im nic innego. Wiele jest opisów dżumy i zachowań ludzkich. Jedni prosili o zesłanie jej na niewiernych, inni uciekali przed nią zostawiając konających. Wszyscy ci grzeszyli. Godni pochwały byli ci, którzy trwali na swoim posterunku pomimo zagrożenia i widma śmierci. I nie chodzi tutaj o bierne trwanie. Trzeba zrobić wszystko aby pokonać chaos jaki wprowadza epidemia i postępować zgodnie z ustalonym porządkiem i wolą Boga. Nie da się uciec przed skutkami dżumy, tak jak nie da się znienawidzić Boga. Należy go kochać, ale ta miłość wymaga poświęceń. Przede wszystkim należy zapomnieć o miłości własnej. Wtedy wszystko da się przetrwać i zrozumieć.
Według Tarrou Peneloux, wygłaszając takie kazanie po prostu bronił się przed utratą wiary. Kilka dni później ksiądz przeprowadził się ze swojego mieszkania do pewnej staruszki. Przeprowadzki były stałym elementem z jakim mieli do czynienia mieszkańcy podczas epidemii. Peneloux nie sprawił jednak na niej dobrego wrażenia. Widać było jego rozdrażnienie. Przez cały czas starsza pani traktowała go oschle i nic nie mogło tego zmienić. Sam ksiądz zachowywał się przez cały czas dziwnie. Czuł bowiem nadchodząca gorączkę i obawiał się tego co się stanie. Następnego dnia rano nie podniósł się, co zaniepokoiło gospodynię. Wbrew sobie zajrzała do niego i zobaczyła go rozpalonego i leżącego na łóżku. Zaproponowała, że wezwie doktora, ale ksiądz kategorycznie odmówił. Czynił tak przez cały dzień tłumacząc, że nie zgadza się to z jego zasadami. Następnego dnia był już w takim stanie, że gospodyni natychmiast wezwała Rieux. Nie był on do końca pewny, czy jest to dżuma. Zauważalna było tylko część objawów. Ksiądz złożył siebie w ręce Boga prosząc o krucyfiks i nie rozstawał się z nim ani na chwilę. Miał go podczas transportu, a później w trakcie wszelkich czynności w szpitalu. Następnego dnia już nie żył, a lekarze nie byli pewni co do przyczyny.
O święcie zmarłych w tym roku wszyscy starali się zapomnieć. Według Cottarda do tej pory ich święto było codziennie. Dżuma zbierała swoje żniwo, choć ilość umierających nie powiększała się, co było dobrym znakiem według wtajemniczonych. Ilość zmarłych nie zmniejszała się jednak także. Dżuma płucna, która rozprzestrzeniała się w mieście, mogła zwiększyć ilość zarażonych. Chorzy umierali bowiem w krwawych wymiotach. Epidemia nie oszczędzała również lekarzy. Z życiem pożegnał się doktor Richard, który twierdził, że choroba osiągnęła swoje apogeum i teraz może się już tylko cofać. Castel natomiast stale pracował nad swoim serum, odnosząc nawet pewne sukcesy.
Najlepszy okres odnotowali spekulanci, którzy w związku z coraz większymi brakami aprowizacyjnymi, sprzedawali produkty pierwszej potrzeby za bajońskie sumy. W mieście powstawały z tego powodu niepokoje, szczególnie widoczne w miejscach odosobnienia. Jednym z nich był miejski stadion, zamieniony na miejsce kwarantanny. Któregoś dnia skierowali tam swoje kroki Tarrou, Rambert i Gonzales. Ten ostatni został przekonany do zaangażowania się jako nadzorca, i zgodził się na to pod warunkiem, że będzie pracował tylko pod koniec tygodnia. Jako były piłkarz chętnie znowu zobaczył obiekt, gdzie jeszcze niedawno mógł kopać piłkę. Stadion zapełniali milczący ludzie. Według Ramberta, na początku panował tu straszny hałas. Ale z biegiem czasu stawało się coraz ciszej. Ludzie nie chcieli słuchać o nieszczęściach innych, sami będąc nieszczęśliwymi.
Na stadionie spotkali pana Othona, który chciał podziękować przez nich doktorowi za opiekę nad jego synem Filipem. Tarrou żałował sędziego, gdy już pozostawili go samego i zamyślonego, ale nie potrafił mu pomóc. Opuszczali stadion gdy megafony ogłosiły czas na kolację. Wszyscy udali się do swoich namiotów, gdzie po kolei podjeżdżał elektryczny wózek z jedzeniem.
Takich miejsc w mieście było więcej i wszędzie życie wyglądało podobnie. W listopadzie noce stały się zimne a z nieba często spadał deszcz, oczyszczając ulice z kurzu. Któregoś wieczoru Tarrou wybrał się z Rieux w odwiedziny do starego astmatyka, który gdy tylko ich zobaczył rozpoczął nieprzerwany monolog narzekań. Na najwyższym piętrze jego domu znajdował się taras, na który za namową starca, udali się obaj odwiedzający. Spodobało im się to miejsce, spokojne i ciche. Wydawać się tam mogło, że nigdy nie było w tym mieście żadnej epidemii. Tam Tarrou poczuł potrzebę zwierzenia się doktorowi. Opowiadał o swoim ojcu, który był zastępcą prokuratora i o jego hobby, analizie połączeń kolejowych, które potrafił przytaczać z pamięci. Całkiem innego zobaczył go na sali sądowej, na której syn znalazł się na jego prośbę. Żądał tam wyroku śmierci dla jakiegoś człowieka i to przeraziło Tarrou. Nabrał do ojca obrzydzenia i to tym większego im częściej uczestniczył on w egzekucjach. W końcu opuścił dom i zajął się walką polityczną z wyrokami śmierci. Dom odwiedzał rzadko, przychodząc do matki. Ojcu te spotkania wystarczały, choć mocno przeżył odejście syna. Zaczął pracować na swoje utrzymanie. Gdy ojciec umarł zamieszkała z nim jego matka. Ona również niedługo potem zmarła. Został sam. Zjeździł całą Europę, wszędzie opowiadając się przeciw karze śmierci. Robił to z tym większym zapałem im więcej wyroków oglądał na własne oczy. Społeczeństwo zna je tylko z książek i rycin. Z bliska wygląda to całkiem inaczej. Jego celem stała się walka z zadżumionymi w czerwonych togach. Sam starał się nie ulegać tej chorobie, ale nigdy nie miał pewności, że jakiś jego gest czy czyn nie powoduje czyjejś śmierci. Starał się nie być śmiertelnym wrogiem nikogo i zrozumieć wszystkich. Dlatego ta epidemia nie była dla niego niczym nowym. Przekonany był, że trzeba z nią walczyć po stronie doktora i to tylko jest pewnikiem w tym wszystkim. Postanowił stanąć po stronie ofiar, niezależnie od tego kto i z jakiej przyczyny wydał na nich wyrok. W ten sposób jedynie może znaleźć prawdziwych lekarzy, którzy są jego sprzymierzeńcami. Jego celem w życiu stało się dążenie do świętości, chociaż nie wierzył on w boga. Rozmowę przerwały odgłosy starcia przy bramie. Obaj wsłuchiwali się w nie a Tarrou na dłuższą chwilę się zamyślił. W końcu stwierdził, że nie powinni żyć tylko dżumą. Powinni wykąpać się w morzu. Rieux stwierdził, że z ich przepustkami nie będzie z tym problemu. Niedługo po tym wdychali jego zapach na przyportowej plaży. Wskoczyli do wody i długą chwilę rozkoszowali się jej chłodem i ciepłem, pływając obok siebie. Po wszystkim wracali do miasta wiedząc, że choroba czeka tam na nich i nie ma od niej odwrotu.
A dżuma nie dawała za wygraną. Nie powstrzymała jej zima i w grudniu pochłaniała kolejne ofiary. Życie stało się monotonne i powtarzalne. Doktor codziennie zajmował się chorymi, tak samo zresztą jak jego przyjaciele. Przyłączył się do ich również pan Othon, który po odbyciu kwarantanny zgłosił się jako ochotnik i spowrotem, tym razem jako obsługa, znalazł się w obozie.
Święta tego roku nie wyglądały jak poprzednie. Nie było radości, zakupów i innych uciech. Wszędzie panował smutek a w kościołach wierni składali raczej skargi niż modły. W rozpacz popadł również Grand, któremu w tym okresie przypomniała się jego była żona. Rieux odnalazł go i pocieszał jak mógł. Ale nie to było najgorsze w tym wszystkim. Grand zachorował. Postanowiono pozostawić go w domu i tam się nim opiekować. Nie miał przecież rodziny. Choroba postępowała i doktor nie widział nadziei. Podał mu jednak serum mówiąc do Tarrou, że nie przetrzyma on nocy. W chwili rozpaczy Grand kazał mu spalić swój rękopis. Zawierał on około pięćdziesięciu stron, a składało się na niego jedno zdanie, przerabiane przez autora w nieskończoność. Miała to być ostatnia noc przyjaciela, ale następnego dnia doktor zastał go siedzącego na łóżku i rozmawiającego z Tarrou. Gorączka ustąpiła. Pozostały tylko ślady osłabienia i wycieńczenia. Jego stan nie pogorszył się i wieczorem można było uznać, że choroba cofnęła się. Doktor, choć nie rozumiał jak to się dzieje, spotkał jeszcze kilka takich przypadków, a gdy ogłoszono cotygodniowe statystyki, można było mieć nadzieję, że epidemia się cofa. W mieście pojawiły się również, nie widziane od wielu miesięcy, szczury.
Dżuma – Rozdział V
Do tych wydarzeń mieszkańcy podchodzili z ostrożnością i dystansem. Jednakże były one na ustach wszystkich. U każdego odżyła głęboko skrywana nadzieja na to, że choroba cofnie się w końcu i będą mogli wrócić do normalnego życia. Niektórzy zaczęli nawet planować jak ułożą sobie to życie po dżumie. Przez cały styczeń spadała ilość zgonów. Dżuma była w odwrocie! W życiu miasta nie zmieniło się jeszcze wiele. Ulice nadal były puste w ciągu dnia i nieznacznie zapełniały się wieczorami. Na twarzach przechodniów pojawiać się już jednak zaczęły uśmiechy. Z dworca odjechał pociąg, do portu przybył statek i zapowiedziano, że znów będzie można jeździć samochodami. Wszystkie te informacje zostały przyjęte spokojnie. Do końca stycznia mieszkańcy żyli jeszcze w niepewności. Wzbudzało to w nich skrajne emocje i zachowania. Jedni nie potrafili otrząsnąć się z depresji i uwierzyć, że może nastąpić zmiana na lepsze. Inni nie wytrzymywali i starali się uciekać przed chorobą z miasta. Byli to głównie ci, którzy rozdzieleni zostali z bliskimi. Widmo śmierci w tym ostatnim tchnieniu epidemii było dla nich nie do pomyślenia. Ucieczki te zaskoczyły magistrat i strażników. Stąd wiele z nich było pomyślnych. 25 stycznia ogłoszono, że choroba cofnęła się, jednak jeszcze prze dwa tygodnie bramy pozostaną zamknięte a przez miesiąc stosowane będą środki profilaktyczne. W mieście zapanowała ogólna radość. Większość mieszkańców wyległa na ulice manifestując w ten sposób swoje nadzieje. Znaleźli się wśród nich Rieux, Tarrou i Rambert, którzy choć zmęczeni także cieszyli się z tego stanu rzeczy. Była jednak grupa, która nie uległa entuzjazmowi. Rodziny, które odbywały kwarantannę lub miały w szpitalach chorych nie ulegli ogólnej radości. Z nadzieją, choć ostrożni, oczekiwali na ich wyzdrowienie.
W tym okresie notatki Tarrou stają się bardziej subiektywne. Interesował się on nadal staruszkiem na balkonie. Ten jednak nie pokazał się, choć koty zjawiły się na miejscu, jakby na niego czekając. Tarrou zastanawiał się czy jest on obrażony na to co się stało, czy może umarł. A jak umarł to czy może być on świętym? Pisał również o matce Rieux, u której widział tylko dobroć. Dużo uwagi Tarrou poświęca Cottardowi. Nie był on zadowolony z cofania się epidemii. Często zaglądał do Rieux, a pomyślne wieści nie powodowały jego radości a wręcz przeciwnie. Rozdrażnienie lub gniew. W końcu zniknął ze swoich ulubionych miejsc pokazując się tylko wieczorami. Kupował wtedy potrzebne rzeczy i znowu znikał w swoim mieszkaniu. Po 25 stycznia Tarrou spotkał go błąkającego się po ulicach i zmartwionego. Na jego prośbę przyłączył się do niego. Rentier był zaniepokojony tym co się stanie. Wypytywał Tarrou o to czy wszystko wróci do stanu sprzed epidemii. Ten nie umiał mu dąć jednoznacznej odpowiedzi. Część zapewne wróci. Inna część już nigdy nie będzie taka sama. Cottard zastanawiał się czy wszystkie urzędy zaczną działać tak jak dawniej. Jego rozmówca przypuszczał, że będą one miały problemy z powrotem do swojej normalnej działalności. Cottard miał nadzieję, że wszystko będzie można zacząć od nowa. Gdy jednak dotarli do bramy budynku, w którym mieszkał, czekało tam na niego dwóch osobników. Na ich widok rentier uciekł w popłochu. Tarrou dowiedział się tylko, że potrzebowali oni informacji. Po czym powoli ruszyli w kierunku, w którym pobiegł zbieg.
Kilka dni później Tarrou nie mógł podnieść się z łóżka. Rieux stwierdził, że może to być początek dżumy. Jego matka prosiła go, żeby zatrzymać go w domu i tu nim zająć. Doktor jednak twierdził, że nie ma takiego prawa. W końcu zgodził się na to. Wieczorem stan chorego pogorszył się. Pojawiły się zarówno nabrzmiałe gruczoły jak i objawy dżumy płucnej. Całą noc trwała jego walka z chorobą, której towarzyszyli doktor i jego matka. Rieux mógł tylko wspomagać chorego w sposób jaki wypracował przez miesiące. Mógł w ten sposób wywołać przypadek, który pozwoliłby na zwycięstwo z chorobą. Na to właśnie miał nadzieję. Rankiem nastąpiła poprawa, ale nie dawała ona nadziei na wyzdrowienie. Było to polepszenie poranne i obaj, Tarrou i Rieux wiedzieli, że nie oznacza ono zwycięstwa. Musieli czekać do południa. Jednak poprawa nie nadeszła. Stan jego pogarszał się. Gorączka osiągnęła apogeum, pluł krwią, a gruczoły były w stanie, w jakim Rieux nie mógł ich otworzyć. Jednak Tarrou walczył i nie poddawał się. Doktor mógł się tylko temu przyglądać. Musiał patrzeć jak ta bliska mu osoba powoli przegrywa z ostatnim tchnieniem choroby. Wieczorem nastąpił koniec. Doktor Bernard przyjął to spokojnie. Tak samo jak telegram z informacją o śmierci jego żony.
Kilka dni później, w lutowy poranek bramy miasta zostały otwarte. Zapanowała w nim ogólna radość. Na dworcu i w porcie pojawiły się pociągi i statki. A podróżni mogli swobodnie przyjeżdżać i odjeżdżać. Gdy na peron wtaczał się pociąg i podróżni wysypywali się z niego uściskom, płaczom i śmiechom nie było końca. Wszyscy wpadali sobie w ramiona witając dawno niewidzianych bliskich. Był wśród nich również Rambert, którego ukochana już od kilku tygodni przygotowywała się do przyjazdu. Sam dziennikarz zmienił się jednak. Nie był pewny jak przywita tą, teraz wyidealizowaną podczas czasu rozłąki, ukochaną. Ale nie wszyscy na dworcu mogli oddawać się radości. Część z przyjezdnych pozostawała w smutku. Nikt nie wychodził na ich spotkanie. Teraz dopadało ich najwyższe stadium rozpaczy.
W mieście jednak ogólnie panowała radość. Wszyscy wylegli na ulice, ciesząc się i wiwatując przed powrotem do normalnego życia. Widać, że brak kontaktu z ludźmi i tego ciepła, które on daje bardzo doskwierał mieszkańcom w czasie epidemii. Doktor obserwował te zachowania idąc ulicami miasta i przyglądając się tym jeszcze niedawno smutnym i przygnębionym przechodniom. Rieux rozumiał ich choć nie okazywał tak jak oni swojego entuzjazmu. Wiedział, że po tej euforii przyjdzie czas opamiętania i wtedy trzeba będzie potwierdzić rozpalone teraz namiętności. Spełnienie osiągali tylko ci, którzy żądali czegoś od siebie. Tarrou znalazł je dopiero w śmierci.
Ta kronika dobiega już końca. Czas więc ujawnić jej autora. Był nim doktor Bernard Rieux. Umyślnie nie wyjawiał on tej informacji wcześniej chcąc być jak najbardziej obiektywnym. Starał się przekazać wydarzenia takimi jakie one były bez dodawania swoich przemyśleń bądź przypuszczeń.
Był jeszcze jeden godny uwagi epizod na zakończenie. Gdy doktor opuścił zatłoczone centrum miasta i zmierzał w swoją cichą ulicę, zatrzymał go kordon policji. Ktoś strzelał do przechodniów z okna kamienicy. Strzelcem okazał się Cottard. Ulica przed kamienicą opustoszała. Szaleniec strzelał do wszystkiego co się na niej pojawiło, nie oszczędzając nawet psa. Dopiero karabiny maszynowe ustawione naprzeciw i strzelające w jego okno dały osłonę policjantom, którzy wpadli w bramę prowadzącą do mieszkania Cottarda. Po chwili wywlekli go na ulicę nie szczędząc razów. Grand, który również się tam zjawił, z niedowierzaniem stwierdził, że Cottard oszalał. Było po sprawie. Na ulice znowu wrócili radujący się mieszkańcy. Rieux pożegnał się z Grandem. Po drodze odwiedził jeszcze starego astmatyka, pozostawiając dalsze zalecenia. Zapytał czy może wyjść na taras, z którego kiedyś oglądał miasto wraz z Tarrou. Starzec nie miał nic przeciwko temu. Gdy się tam znalazł zobaczył odmienne miasto niż tej pamiętnej nocy. Nad morzem błyskały fajerwerki, dając znać o tym że wszyscy świętują.
W jego głowie pojawiła się myśl, żeby opisać wszystko to co wydarzyło się w Oranie. Tak. Napisze opowiadanie.
KONIEC