Inny Świat – część I

Inny świat – Część pierwsza

Witebsk – Leningrad – Wołogda

inny_swiat

Inny Świat część I – streszczenie szczegółowe pdf do ściągnięcia na dysk

W więzieniu znajdującym się w Witebsku nie było wiele do roboty. Dzień zaczynał się od pobudki, a kończył podaniem cieczy, którą niektórzy nazywali zupą, wzbogaconą o kawałki chleba. Wtedy staraliśmy się nawiązać rozmowę pomiędzy przebywającymi w celi. Katolicy skupiali się przy księdzu, Żydzi przy rabinie. Wspólne pochłanianie cieczy i jej wydalanie, to były główne czynności dnia. Gdy za jedynym oknem zaczynało robić się ciemno nadchodził czas na apel. Kilka razy przez to okno zobaczyć można było kobietę, która zatrzymywała się pod latarnią, zapalała papierosa i przez chwilę trzymała w ręku zapaloną zapałkę, jakby to była pochodnia. Kobieta ta pojawiała się w momentach ważnych. Gdy padł Paryż, gdy spodziewano się transportu. Sygnalizowała to w różny sposób i po jakimś czasie nauczyliśmy się to rozróżniać. Z transportem nie spieszono się. Dopiero gdy lato zbliżało się ku końcowi odczytano mi wyrok. Czekałem na niego dość długo, ponieważ rozprawa odbyła się już dawno, w Grodnie. Początkowe oskarżenie o to, że jestem majorem wojska polskiego na usługach wywiadu niemieckiego, zostało szybko obalone. Opierało się ono na „istotnych” przesłankach. Butach oficerkach i nazwisku Gerling. Ostatecznie skazano mnie na pięć lat za próbę przekroczenia granicy z Litwą w celu walki ze Związkiem Radzieckim. Po odczytaniu wyroku trafiłem już do innej celi. Tam poznałem radzieckich, młodocianych przestępców, którzy tworzyli mafijną organizację złodziei, coś na wzór lóż masońskich. To z nich władza sowiecka chciała uczynić powolnych sobie obywateli a oni, jak najbardziej podatna masa plastyczna, poddawali się tej indoktrynacji na specjalnych naukach, które odbywały się w więzieniach. Później wyżywali się na nas, wyzywając od kontrrewolucjonistów i obiecując, że już niedługo władza sowiecka zawojuje świat.

W nowej celi moją uwagę przykuł jeden stary Żyd. Początkowo był ostrożny, ale w końcu udało się z nim nawiązać rozmowę. Wieczorem, cicho żeby nie zbudzić „bezprizornych” chłopców, opowiadał mi swoją historię. Był szewcem. Skazano go na pięć lat, ponieważ w artelu szewców sprzeciwił się używaniu starych skrawków skóry na zelówki. Jego syn był kapitanem lotnictwa i liczył on na to, że wstawi się za nim. Pokazał mi nawet jego zdjęcie. Naszą rozmowę przerwał chłopiec, który podniósł się z wyrka. Oddał mocz do otworu, a później zastukał w drzwi wołając strażnika. Chciał zapalić, a gdy spotkał się z odmową oświadczył, że ma coś do powiedzenia. Opuścił celę na kilka minut, po których wrócił z zapalonym papierosem. Kwadrans później w celi była kontrola. U starego Żyda znaleziono zdjęcie, które zostało mu odebrane. Nie wpłynęło to dobrze na jego stan psychiczny.

W końcu wszyscy ruszyliśmy na dworzec idąc przez miasto, w którym chyba nigdy nie gościła radość. Dotarliśmy do Leningradu, gdzie podzielono nas na dziesięcioosobowe grupy przeznaczone do pieresiłki. Przewożono nas w szczelnie zamkniętych samochodach, więc nie było mi dane oglądać jego ulic. W przepełnionych celach, po raz pierwszy spotkałem się z więźniami statystami. Zajmowali się oni analizą tego wszystkiego co zobaczyli, usłyszeli i co udało im się przeczytać. Na podstawie tych obserwacji powstawały statystyki na temat ilości więźniów. I tak w Leningradzie szacowano ich ilość na czterdzieści tysięcy. W całej Rosji na osiemnaście do dwudziestu pięciu milionów. Pewnego dnia, gdy byliśmy przemieszczani, natknęliśmy się na grupę innych więźniów. Ktoś musiał ustąpić drogę w korytarzu. Na krótką chwilę wprowadzono na s do innej części więzienia. Był to inny świat. Obszerne cele z radioodbiornikiem, książkami i innymi udogodnieniami. Były to cele pokazowe. To na podstawie ich obserwacji Lenka von Koerber entuzjastycznie opisała system więzienny Związku Radzieckiego. Rzeczywistość była jednak kompletnie inna. W jednoosobowej, obskurnej celi, potrafiło być upchanych trzydziestu więźniów. W tych luksusowych odsiadywali wyroki, jak dowiedziałem się od jednego towarzysza pełniącego tam dyżur, pełnoprawni obywatele z krótkimi wyrokami za drobną kradzież, spóźnienie do pracy, chuligaństwo, czy uchybienie dyscyplinie fabrycznej, czyli „bytownicy”. Mój informator wiedział, że los większości więźniów był zgoła odmienny. Ale to przecież byli polityczni, jak stwierdził. Stalin dobrze wiedział, że dobre warunki można stworzyć tylko „bytownikom”, nigdy politycznym. Ci pierwsi będą wdzięczni i zadowoleni. Ci ostatni jeszcze bardziej będą myśleć o wolności. Odmienna klasą więźniów byli „urkowie”. To recydywiści, dla których wolność była tak samo przerażająca jak dla nas niewola. Oni rządzili w łagrach i zajmowali pozycję zaraz za strażnikami.

[metaslider id=1923]

Trafiłem do celi przez przypadek. Strażnik nie mógł znaleźć mnie na liście, więc zapytał do której celi zostałem skierowany. Odpowiedziałem, że do 37. Tylko w niej był względny spokój. Jak na warunki więzienne była prawie pusta. Znajdowało się tam tylko czterech więźniów. Niedługo jednak potem do celi wrócili jej rezydenci. Byli na spacerniaku. Teraz było tu ciasno jak w każdej innej celi. W czasie obiadu poznałem Polaka, Szkłowskiego. Był on potomkiem zesłańców z 1863 roku. Przed aresztowaniem dowodził pułkiem artylerii, ale za mało zajmował się upolitycznianiem swoich podwładnych. No i do tego jeszcze był Polakiem. Zaprzyjaźniłem się również z pułkownikiem wywiadu, który w trzydziestym dziewiątym pracował na pograniczu kresów. Któregoś wieczoru Paweł Iwanowicz, takie bowiem było jego imię, zaczął opowiadać mi o generałach znajdujących się w tej celi. Byli oni ofiarami prowokacji niemieckiego wywiadu i zostali oskarżeni o szpiegostwo. Ich procesy i tortury zatrzymały się w momencie wybuchu wojny z Niemcami. Teraz domagali się rehabilitacji. W szczególności jeden z nich, wielkiej postury i o wschodnich rysach. Gdy przybyłem do celi od trzech dni prowadził głodówkę. Nazywał się Artamjan i chociaż spałem na podłodze obok jego pryczy, nie odezwał się do mnie słowem. Dopiero w noc, gdy na korytarzu zrobił się ruch i wiadomo było, że zaczął się kolejny etap, czyli przeniesienie więźniów, ścisnął mnie za rękę. Razem ze Szkłowskim ruszyliśmy w drogę. Siedzieliśmy w wagonie wypełnionym więźniami różnej maści. Byli tam też „urkowie”, którzy zaraz zabrali się do gry w karty. W pewnym momencie jeden z nich, goryl o mongolskich rysach, zeskoczył z pryczy i zażądał od pułkownika jego płaszcza, który właśnie przegrał. Była to ich najlepsza zabawa. Gra o cudze rzeczy, a czasem życie.

Mnie jedynego wysadzono w Wołogdzie. Spędziłem tam jedną noc wśród okolicznych chłopów, którzy nie wiedzieli za co i dlaczego siedzą. O świcie następnego dnia dojechałem do stacji Jarcewo, koło Archangielska. Za pierwszym zakrętem pojawiły się obozowe baraki.

Inny świat – Część pierwsza

Nocne łowy

Pierwszymi moimi towarzyszami w obozie był inżynier Polenko, skazany za sabotaż kolei, oraz teletechnik Karboński. Jego przewiną był kontakt listowny z krewnymi w Polsce. Byli oni niedobitkami czystek w trzydziestym siódmym roku. Była to dla nich cezura jak dla starszych rewolucja październikowa. Dla jednych przed było dobrze a po źle, dla innych odwrotnie. Jedynie kapitaliści widzieli to całkiem inaczej. Dobro i zło widzieli w każdym okresie. Od nich dowiedziałem się, że obóz kargopolski, w którym się znajdowałem, został założony przez wysadzonych tu więźniów w dziewiczym lesie. Pracowali oni w ciężkich warunkach. Ich umieralność była bardzo duża. Pierwsi umierali Polacy i Niemcy. Byli to przeważnie komuniści, którzy przybyli tutaj uciekając z własnych krajów przed prześladowaniami, taka ironia losu. Najtwardsi byli Rosjanie, Bałtowie i Finowie, dlatego dostawali dodatkowe porcje żywnościowe. Teraz obóz był już na tyle duży, że posiadał własną bazę żywnościową, tartak i dwie bocznice kolejowe. W tym czasie gdy ja zjawiłem się w obozie minęły już czasy „proizwołu”. Charakteryzował się on tym, że gdy zapadał zmrok władze w obozie przejmowali „urkowie”. Żaden strażnik nie śmiał wyjść poza wartownię, chociażby dochodziły do niego najstraszniejsze krzyki mordowanych politycznych. Później ci ostatni zorganizowali samoobronę i nastała niewypowiedziana wojna. Dopiero większa ilość strażników pozwoliła odzyskać NKWD kontrolę. „Urkowie” mogli już tylko polować na nieostrożne kobiety, które przybywały do obozu i nie słuchały ostrzeżeń jakie kierowały do nich współwięźniarki. Strażnicy patrzyli na nie przez palce, a skargi składane przez nie następnego dnia były ignorowane.

Pierwszy dzień przespałem w baraku. Targały mną dreszcze i męczyła gorączka. Stary Dimka, który jako kaleka był dyżurnym w baraku, poradził mi żebym udał sie do lazaretu i nie dal spławić doktorowi. W obozie tymczasem toczyło się normalne dla niego życie. Lazaret znajdował się obok baraku kobiecego. W poczekalni najwięcej było „nacmenów”, czyli mieszkańców Uzbekistanu, Turkmenistanu i Kirgistanu. Nie byli oni przyzwyczajeni do warunków jakie panowały na północy. Najbardziej cierpiały ich oczy, które prawie zawsze były załzawione i zaropiałe. Po stwierdzeniu u mnie wysokiej gorączki bez trudu dostałem przydział do szpitala. Były to jedne z najpiękniejszych dwóch tygodni w moim życiu. Leżałem w białej pościeli a moje ciało oddychało swobodnie delektując się tym. Nie przeszkadzały w tym nawet majaki, które wywoływała gorączka. Po szpitalu miałem jeszcze trzy dni zwolnienia, które wykorzystałem na zajęcie się swoimi sprawami. Mogłem iść do pracy w lesie lub dostać się na kolejny etap i wyładować w jakimś obozie na końcu świata. Były to najprostsze rozwiązania, ale i najgorsze. Przy pomocy Dimki i jednego „urka”, któremu za „godziwą” cenę sprzedałem swoje oficerki, udało mi się dostać do brygady rozładowującej wagony na bocznicy. Była to praca ciężka, ale blisko obozu i zawsze można było coś zjeść w trakcie. W baraku, do którego zostałem przydzielony, najlepsze miejsca zajmowało ośmiu „urków”, z Ukraińcem Kowalem jako przywódcą. Reszta były to różne nacje z Europy i jeden Chińczyk. Pierwszej nocy byłem świadkiem łowów, jakie urządzili sobie „urcy”. Kowal wypatrzył dziewczynę idącą samotnie w nocy. Zaraz dopadli ją wszyscy wykorzystując ławę stojąca na zaśnieżonym terenie. Nie była się im w stanie oprzeć. Ich ręce łapczywie dotykały jej obnażonego ciała zdejmując majtki i zagłębiając w niej swoje członki. Kneblowali ją jej suknią, ale udało się jej krzyknąć. Wtedy przenieśli się do latryny. Po godzinie siedmiu z nich wróciło, a Kowal odprowadził dziewczynę do baraku kobiecego. Nazajutrz Marusia wróciła wieczorem i długo siedziała na pryczy Kowala szeptając mu coś do ucha. W końcu pozwolił on jej zostać. Od tego czasu spędzała z nim każdą noc. Polubiliśmy ją wszyscy. Wszyscy oprócz towarzyszy Kowala. Jego zauroczenie dziewczyną nie przysporzyło mu przyjaciół. Dawni koledzy „urkowie” patrzyli na niego z uśmieszkiem na twarzach. Widział to ich niedawny przywódca. Któregoś wieczoru jeden z nich zaczepił dziewczynę a ta splunęła mu w twarz. Kowal wprawdzie rzucił się na niego ale gdy krótka bójka została zakończona, kazał się rozbierać „suce”, jak sam powiedział, i po kolei przyjmować czekających z rozchylonymi nogami. Po tym zdarzeniu dziewczyna z wielkim zawodem miłosnym w oczach odeszła z baraku, a kilka dni później wraz z etapem w ogóle z obozu. Pomiędzy kamratami zapanowała natomiast dawna komitywa.

Inny świat – Część pierwsza

Praca – Dzień po dniu

O wpół do szóstej następowała pobudka. Najpierw drzwi otwierały się z trzaskiem i słychać było głośny okrzyk, a później „rozwodczik”, więzień odpowiedzialny za wymarsz wszystkich do pracy, chodził wzdłuż prycz i szarpał wszystkich za nogi. Nie było łatwo podnieść się z wyrka. Prawie każdy jęczał i odprawiał jakby poranne modły. Nikt jednak, tak jak to było normalne w więzieniach w innych krajach, nie odliczał ilości dni, które pozostały do odpracowania. Wielu spotkał srogi zawód. A były również przypadki, że zawód ten był tak wielki, że nie sposób było go przeżyć. To spotkało starego kolejarza z Kijowa, Ponomarenkę. który ośmielił się nie stosować do tego zwyczaju. W dzień, który miał oznaczać dla niego wolność dowiedział się, że wyrok przedłużono mu bezterminowo. Jego serce nie wytrzymało tego. Nikt więc nie igrał z losem i nie kpił z tego niepisanego zwyczaju. Kwadrans przed szóstą prycze były puste, oprócz chorych, którzy dostali dnia poprzedniego zwolnienia. Z baraków ciągnęli oni do okienek, z których dostawali poranny posiłek. było ich trzy. Do pierwszego ustawiali się stachanowcy, czyli ci, którzy wyrabiali 125% normy. Byli najlepiej odżywiani i najlepiej ubrani. W drugim okienku posiłki dostawali pracownicy wyrabiający 100% normy i ci, którym się jej ustalić nie dało. Kolejka do trzeciego okienka przedstawiała straszny widok. Ogonek wynędzniałych, wygłodniałych i w obdartych łachmanach ludzi starał się dostać jak najwięcej. Otrzymywali jednak tylko rozwodnioną kaszę i z zazdrością i zawiścią spoglądali na kolegów w pozostałych kolejkach. Oddzielne posiłki dostawali również specjaliści, których w obozie było sporo. O wpół do siódmej brygady opuszczały obóz i ruszały do pracy. Były one podzielone na grupy, dla których obliczana była właśnie wydajność pracy. Sami więźniowie byli jej najlepszymi strażnikami. System niewielkiej podwyżki racji żywnościowej działał znakomicie, wyciskając maksymalnie z więźniów. Powodował też, że znikały pomiędzy nimi jakiekolwiek więzi a liczyła się tylko wydajność. Najsłabsze jednostki były szybko eliminowane i w niedługim czasie trafiały do trupiarni, czyli do grupy ustawiającej się do trzeciego okienka.

Pierwsze z obozu wychodziły brygady pracujące najdalej, w lesie. Po zameldowaniu się strażnikowi stojącemu w bramie przydzielany był im strażnik na zewnątrz obozu, który od tej pory odpowiadał za całą brygadę. Powoli opuszczały one obóz, rozchodząc się w różne strony i zaczynając swój jedenastogodzinny dzień pracy. Sama droga na miejsce była jeszcze urozmaiceniem. Więźniowie z niejakim zadowoleniem mijali znane sobie miejsca. Niektóre brygady były w dość zażyłych stosunkach ze swoimi strażnikami i podczas marszu wywiązywała się często nawet dość przyjacielska pogawędka. Na miejscu nie czekało nikogo nic poza ciężką pracą, z krótka przerwą obiadowa. Tylko stachanowcy otrzymywali w tym czasie dodatkowy posiłek. Reszta musiała zadowolić się tym, co udało im się zaoszczędzić z dnia poprzedniego lub tylko papierosem. Z premedytacją unikali spoglądania w stronę, gdzie pożywiali się wyróżnieni. Zmęczone ciała długo przysposabiały się do rytmu pracy, zrzucając z siebie poranne odrętwienie. Dzień mijał monotonnie w ciężkim wysiłku i dopiero około dwie godziny przed powrotem wszyscy ożywiali się wyczekując na upragniony odpoczynek i chwilę złudnej wolności na pryczy.

Najcięższa praca dotykała więźniów „przepuszczonych przez las”. Była to najważniejsza działalność obozu. To tam pracowało najwięcej robotników, podzielonych na brygady. Normy były zatrważająco wysokie nawet według fińskich drwali, mających swoją renomę w tym fachu. Ich przekroczenie było niemożliwe bez oszustwa. Było to możliwe dzięki przekupieniu brygadierów, którymi byli zaufani więźniowie lub ludzie wolni z zewnątrz. To oni obliczali wydajność brygad i to dzięki nim można było te wyniki zafałszować. Nikt nie pracował w lesie dłużej niż dwa lata. Zanurzeni po pas w śniegu, stale przemoczeni, głodni i wyziębnięci drwale – niewolnicy szybko nabawiali sie wady serca i lądowali w trupiarni. Na ich miejsce przybywali nowi, których czekał podobny los.

Moja praca na bocznicy była inna. Często wymagała pracy nawet dwudziestogodzinnej. Wagony nie mogły być przetrzymywane. Musiały natychmiast opuszczać bocznicę. Miało to swoje dobre strony gdyż normy wyrabiane przez nas dochodziły do 200%. Często jednak pracowaliśmy całą noc schodząc do obozu w południe. Jednak na tą pracę czekała długa kolejka chętnych. Przynależność do brygady pracującej w obozie była czymś prestiżowym i przynoszącym korzyści. Często kontaktowaliśmy się z ludźmi z zewnątrz i mogliśmy to wykorzystywać.

Gdy brygady schodziły do obozu brygadierzy wypełniali formularze wydajności. Były one następnie przekazywane do pracowników administracyjnych, którzy obliczali normy procentowe. Na ich podstawie z kolei było obliczane wynagrodzenie dla każdego pracującego w obozie. Tylko raz otrzymałem część swojego wynagrodzenia będąc w Jarcewie. Było to 10 rubli, które nawiasem mówiąc nie na wiele wystarczyło. Resztę pochłonęło moje utrzymanie w obozie, utrzymanie strażników, którzy mnie pilnowali i enkawudzistów, którzy sprawdzali nieustannie czy nie ma podstaw aby mój wyrok przedłużyć. Słowem sam pracowałem na swoje utrzymanie w obozie. I tak było pocieszające, że moja praca na to wystarczała. Większość co jakiś czas dowiadywała się o swoim, powiększającym się długu.

Samo dojście do obozu nie było jeszcze końcem. Przed wejściem wszyscy byli rewidowani i biada brygadzie, w której znaleziono coś niedozwolonego. Była ona odsuwana na bok a jej dokładna rewizja mogła trwać godzinami. Wewnątrz obozu wszyscy rozchodzili się do swoich baraków po menażki, zatrzymując na chwilę przy liście dziennej poczty. Później ustawiały się ogonki do kuchni. I tak kończył się dzień. Każdy podobny był do poprzedniego i nie było końca tej monotonii i cierpienia.

Inny świat – Część pierwsza

Ochłap

Praca w obozie była jednym z narzędzi tortur. Przykładem może tu być Gorcew, który przybył do obozu wraz z etapem jakiś miesiąc po moim przyjeździe. Był on tajemniczy. Nikt nie wiedział o nim za wiele, a to nie nastawiało pozostałych więźniów przychylnie. Nastawienie wszystkich do niego pogorszyło się, gdy okazał się być człowiekiem reżimu. Kilka razy wygłosił tyrady wychwalające partię i „prawitielstwo”, a gdy w napadzie szału starł się z Uzbekami, mówiąc jednemu z nich, że takich jak on rozstrzeliwał tuzinami, miarka się przebrała. Nienawiść do niego wezbrała w grupie „nacmenów” i wzbierała gdy okazało się, że nie ma on żadnych popleczników za ogrodzeniem. Uzbeków nie spotkała żadna dolegliwość za awanturę z nim. Gdy w okolicy Bożego Narodzenia przez obóz przechodził kolejny etap, a więźniowie zatrzymali się na kilka dni w obozie odwiedzając baraki, rozpoznał Gorcewa jeden z nich. Od razu zaczął go tłuc, krzycząc że go udusi. Przyłączyli się do niego inni więźniowie. Został on zbity tak, że nie mógł się podnieść z zakrwawionej podłogi. Okazał się być śledczym z Charkowa, który nie miał żadnych skrupułów i męczył więźniów najwymyślniejszymi torturami. Teraz sam musiał cierpieć. Po całym zajściu dostał jeden dzień zwolnienia. Nie pomogło mu też wyjście za zonę. Stało się jasne, że został sprezentowany więźniom. W brygadzie dostał najcięższą pracę. Taką, która równała się powolnej śmierci. Wszyscy czekali, kiedy to się stanie i nie pozwalali, pomimo jego protestów, na odpoczynek. Mogli zakończyć jego żywot szybko, ale umyślnie starali się przedłużyć jego męki jak najdłużej. W końcu, któregoś dnia zasłabł on podczas pracy. Gdy brygada ruszyła z powrotem do zony wrzucono go na sanie. Nigdy jednak nie dojechał na miejsce. Gdy sanie dotarły do obozu okazało się, że ciała na nich nie ma. Dopiero wieczorem ruszyła ekipa poszukiwawcza. Gorcewa znaleziono w głębokiej zaspie koło rzeczki. Musiał zawadzić nogą o balustradę mostku i spadł. Zamarznięte ciało zawieziono prosto do kostnicy w miasteczku. Barak jeszcze długo napawał się tą zemstą.

Inny świat – Część pierwsza

Zabójca Stalina

Przypadłością więźniów, utrudniającą w znacznym stopniu pracę i egzystencję, była kurza ślepota. Była ona spowodowana brakiem tłuszczów w pokarmie, który otrzymywali. Ślepota ta objawiała się po zapadnięciu zmroku, ustępowała o świcie. Codziennie powtarzał się ten sam schemat. W brygadach pracujących w lesie ślepcy już o trzeciej domagali się od strażnika żeby prowadził ich do zony. Ruszali jednak jak zwykle o piątej a docierali już po zmroku. Kurzych ślepców nie było w naszej brygadzie rozładowującej wagony. Paradoksem było to, że tylko tu mogli się wyleczyć. Tylko nam czasami udawało się zdobyć trochę słoniny. Któregoś dnia jednak trafił do nas jeden z więźniów dotkniętych tą chorobą.  Pracował dobrze dopóki nie zaczęło się ściemniać. Gdy to się stało zaczął się wymigiwać. W końcu spadł z kładki łączącej wagon z peronem i musiał sie przyznać do swojej przypadłości. Nazywano go Zabójcą Stalina. Któregoś dnia podpił sobie z kolegą w swoim biurze i założył się, że trafi w oko Stalina na portrecie wiszącym na ścianie. Zakład wygrał, ale niedługo potem pokłócił się ze swoim towarzyszem. NKWD zjawiło się zaraz. Dostał dziesięć lat. Trafił potem do lasu, co dla niego oznaczało powolną śmierć. Spotkałem go przy okienkach z zupą na kilka dni przed jego zgonem. Był wrakiem człowieka bliskim obłędu. Stracił kontrolę nad tym co się wokół niego działo i śmierdział niemiłosiernie. Gdy odprowadzałem go do baraku wyrwał się z mojej pomocnej ręki i zaczął krzyczeć, że wszyscy jesteśmy bandytami, a on zabił Stalina, zastrzelił go jak psa. To przyznanie się do zbrodni, której nie popełnił, było jego zemstą na okrutnym losie, którego musiał doświadczyć.

Inny świat – Część pierwsza

Drei Kameraden

Gdy byłem pewny, że w nocy moja brygada nie zostanie wezwana na rozładunek, zachodziłem do baraku obok wartowni, w którym przebywali więźniowie przybyli tutaj z etapem i czekający na dalsze przeniesienie. Najczęściej trafiali do obozu zwanego Drugą Aleksjejewką, z którego prawie nikt nie wracał. Raz tylko udało mi się spotkać kolegę Andrzeja, z którym siedziałem w więzieniu w Grodnie. Został wypuszczony w wyniku amnestii. Opowiadał o tym obozie, zlokalizowanym na dalekiej północy wśród lasów, straszne rzeczy. Jarcewo jawiło się dla niego jako niemal ośrodek. W Aleksjejewce więźniowie zdani byli na łaskę zwyrodniałego komendanta a warunki bytowania i pracy powodowały wielką śmiertelność. Bunty, które wybuchały z tego powodu, tłumione były zamykaniem kuchni na kilka dni.

W baraku stale panował półmrok i trzeba było do niego przywyknąć, żeby coś dostrzec. Dopiero po chwili wzrok przyzwyczajał się do półmroku i można było coś dostrzec. W ciągu dnia panowała tu senna atmosfera. Pół ogłupiali więźniowie leżeli na pryczach nie chcąc się z nich ruszyć. Dopiero wieczorem sytuacja zmieniała się. Pojawiali się miejscowi i barak zmieniał się w coś jakby kawiarnię. można tu było poznać nowych ludzi, porozmawiać o sytuacji w innych więzieniach i dokonać wymiany różnych przedmiotów. Barak ten był też odzwierciedleniem koniunktur politycznych panujących w Związku Radzieckim. W trzydziestym dziewiątym trafiały tu niedobitki wielkiej czystki. W czterdziestym trafiali tu Polacy, Ukraińcy i Białorusini ze wschodniej Polski. W czterdziestym pierwszym pojawili się Finowie i krasnoarmiejcy z tej wojny. Po wybuchu wojny pojawili się również Niemcy nadwołżańscy i ponownie Ukraińcy i Białorusini uciekający przed frontem. W końcu zjawili się również Niemcy. Wyróżniali się od innych swoim zachowaniem i strojem. Szybko nawiązałem z nimi rozmowę. Okazało się, że są oni uchodźcami z Niemiec, byłymi członkami partii komunistycznej tego kraju. Gdy władzę zdobył tam Hitler i rozszalał się terror, różnymi drogami dotarli do upragnionej ojczyzny proletariatu, wychwalanej i idealizowanej na spotkaniach partyjnych w ich kraju. Rzeczywistość okazała sie zgoła odmienna. Raziło ich kłamstwo i nieprawda podawana na odczytach, oraz brak możliwości wyrażenia własnej opinii. Otto i Hans znaleźli się w Charkowie, pracując w fabryce. Stefan zaś został studentem w Kijowie. Hans ożenił się z młodą Ukrainką i przeniósł do jej rodziny. Gdy nadszedł rok trzydziesty siódmy, rok wielkich czystek, które szybko dotarły również na Ukrainę, zapanował tam strach i niepewność. Pierwszymi ofiarami byli cudzoziemcy. Trzej koledzy znaleźli się wraz z innymi pięciuset Niemcami w więzieniu w Moskwie. Tam dowiedzieli się o pakcie radziecko niemieckim i zażądali kontaktu ze swoją ambasadą ogłaszając głodówkę. Chcieli repatriacji do swojej ojczyzny z zaznaczeniem, że nie będzie represji za ich komunistyczne nastawienie. Rosjanie zgodzili się w zasadzie, rezerwując sobie prawo do zatrzymania kilkudziesięciu z nich. Wśród tych zatrzymanych znaleźli się Hans, Otto i Stefan. Trafili z etapem do Jarcewa, gdzie opowiedzieli mi swoją historię. Następnego dnia ruszyli do Nienadomy, obozu ich przeznaczenia. Będąc już w Londynie dowiedziałem się, że epilog tej opowieści miał miejsce w 1940 roku, gdy na moście na Bugu, pewnej nocy, komuniści niemieccy wrócili do swoich.

Inny świat – Część pierwsza

Ręka w ogniu

Cały system pracy przymusowej w Związku Radzieckim nastawiony jest na wyeksploatowanie jednostki i na kompletne jej przeobrażenie. Zadaniem śledczego jest takie prowadzenie śledztwa aby zarzuty, które na jego początku wydają się dla oskarżonego absurdalne, w toku ciągłego nękania i tortur, stały się najpierw dla niego prawdopodobne a w końcu realne. Oskarżony ma uwierzyć, że naprawdę stał się wrogiem ludu. Wielu z więźniów dochodzi do takich wniosków w toku brutalnego śledztwa. W części jednak wzbudza ono wzmocniony opór, a część z nich zapada w apatię, z której nie da się już ich wydobyć. Jeżeli jednak uda się śledczemu oszukać mózg katowanego więźnia to osiąga on sukces. Od tego momentu taki więzień zaczyna wierzyć w to co przez długi okres wpierał mu śledczy. Staje się to jego przeszłością i rzeczywistością. Wraca do celi szczęśliwy, że ma już wszystko za sobą. Z nadzieją i utęsknieniem czeka na transport do obozu. Gdy się tam znajdzie przepełniony jest ideą pomagania. Będzie dzielił się resztkami jedzenia, pomagał chorym. Ale obóz szybko nauczy go, że należy zajmować się tylko sobą. Samemu walczyć o przetrwanie. Tutaj nowa edukacja skazanego jest zakończona. Stał się nowym człowiekiem i jeżeli przetrwa dziesięć lat katorgi w obozie, bez obaw będzie go można posadzić na miejscu śledczego. Będzie wysyłał na swoje miejsce innych więźniów bez żadnych skrupułów. Są jednak od tego wyjątki. Niektórzy budzą się w tedy z odrętwienia, rozumiejąc że zostali oszukani i budzi się w nich ostatnia iskra człowieczeństwa.

Jest to wstęp do historii Michaiła Aleksiejewicza Kostylewa. Bez niego trudno byłoby ją zrozumieć. Kostylewa nie można było porównać z żadnym więźniem sowieckim, nie wspominając już o Polakach, którzy do obozu trafiali w wyniku branki po aneksji kresów wschodnich, bez żadnej reedukacji. Byli oni jakby zastawem u wierzyciela, który czeka na rozstrzygnięcia trwającej wojny. Kostylew był jednym z tych, którzy otrząsnęli się po dwóch latach i zrozumieli, że zostali oszukani. Nauczył się rzeczowo i spokojnie mówić o wszystkich aspektach swojego uwięzienia i prowadzonego śledztwa a przytoczona we wstępie analiza to jego przemyślenia.

Jako młody człowiek był ciekawy świata. Oprócz studiów na politechnice miał jeszcze jedno upodobanie, literaturę francuską. Odkrył ją mieszkając we Władywostoku w małej i zapomnianej wypożyczalni książek. Świat jaki otworzył przed jego oczami Balzac, Musset czy Stendhal był jednocześnie nierealny i wspaniały. Jakże odmienny od tego, który oglądał na co dzień. Odkąd odkrył te książki zaniedbał wszystko. Studia, przyjaciół i co najgorsze, zebrania partyjne. Czytał po nocach i żył w swoim wyimaginowanym i wyidealizowanym świecie. W końcu jednak ta idylla musiała się skończyć. Właściciela wypożyczalni książek, starego Niemca nadwołżańskiego Berge, aresztowano pod zarzutem szpiegostwa. Pociągnął on za sobą młodego ucznia Szkoły Morskiej. Przesłuchanie Kostylewa było brutalne jak każde inne. NKWD musiało pracować na swoją reputację. Jednak to co w jednych łamało opór, innych wprawiało w apatię i uparte trwanie przy swoim. Tak było z Kostylewem. Umysł zapamiętał sobie, że ma trwać niezachwiany i powtarzać, że jest niewinny. Metody śledcze doprowadziły w końcu do omdlenia, które trwało kilka dni. To uratowało oskarżonego. Zarzut szpiegostwa wycofano. Jednak doktryna prawna w ZSRR opierała się na założeniu, że nie ma osobników bez winy a NKWD musiało podtrzymywać mit o swojej nieomylności. Kostylew trafił więc do innego śledczego, który swoje śledztwo prowadził przez rok. Metody były jednak całkiem inne. Przez pierwsze trzy miesiące uśmiechnięty śledczy słuchał tego co miał do powiedzenia Kostylew. Ten nie folgował sobie. Częstowany kawą i papierosami wygłaszał długie przemowy, a jego rozmówca słuchał uważnie, czasami zadając jakieś pytania i robił notatki. To uśpiło jego czujność. Nagle jednak śledczy zmienił sposób śledztwa. Studenta zaczęto budzić w środku nocy wzywając na długie przesłuchania. O świcie znowu następowała pobudka i kolejne przesłuchania. Tym razem przesłuchujący zrzucił maskę uprzejmości i zadawał konkretne pytania. Kto? Gdzie? Kiedy?, nieustannie grzmiało w głowie Kostylewa. Był już bliski zmyślania nazwisk i faktów, byle tylko mieć to za sobą. Ale po kolejnych trzech miesiącach śledztwo znowu nabrało innego charakteru. Dano mu do podpisania dokument stwierdzający, że jego agitacja w Szkole nigdy nie przybrała form organizacyjnych. Zaczęto go wzywać raz na dwa lub trzy tygodnie. Tym razem śledczy rzeczowo opowiadał mu o życiu na zachodzie. Podawał fakty i liczby. Kostylew uwierzył mu i był skłonny do wyrażenia skruchy. Śledczy badał jeszcze jego nastawienie przedłużając śledztwo aż w końcu dał mu do podpisania akt oskarżenia. Stwierdzano w nim, że za pomocą obcych mocarstw chciał obalić ustrój Związku Radzieckiego. Podpisał, choć zapaliła się w nim iskra oporu. Dostał dziesięć lat w obozie. Z Jarcewa z etapem trafił do Mostowicy, gdzie uzyskał przydomek „święty”. Pomagał wszystkim oddając ostatni kawałek chleba. Jako brygadier podnosił swojej brygadzie normy. I to go zgubiło. Zadenuncjowany przez innego brygadiera trafił do lasu. Tu jak każdy zmienił swoje poprzednie nastawienie. Teraz on potrzebował pomocy i za okruch jedzenia zrobiłby wszystko. Uratowała go książka. Czytał ją kiedyś we Władywostoku a teraz odnalazł tutaj. Przewracając jej karty znowu zrozumiał, ze został oszukany.

W marcu 1941 roku wraz z etapem trafił do Jarcewa i został skierowany do naszej brygady. Był on wysokim mężczyzną z kanciastą głową i inteligentną twarzą. Prawą rękę trzymał na temblaku. Miał dołączyć do pracy gdy tylko rany się zagoją. Tajemnicę zranionej ręki poznałem już pierwszego dnia po jego przybyciu. Spaliśmy dłużej niż inni, mając na to zgodę po dłuższej pracy. Ja, jak zwykle, nie mogłem dłużej utrzymać snu. Leżałem więc wsłuchując się w życie obozu. Zauważyłem go, siedzącego i czytającego książkę. Po chwili jednak, gdy upewnił się, że nikt nie patrzy, rozwiązał swój bandaż i podrzucając drew do ognia włożył tam również zaropiałą i poparzoną rękę. Po chwili wyciągną ją spocony i osunął się na podłogę. Podszedłem do niego, chcąc pomóc mu zabandażować ją na nowo. Przestraszył się. Bał się, że doniosę na niego. Zapewniłem go, że tak się nie stanie. Dzięki temu pozyskałem jego przyjaźń, choć nie trwała ona długo. Był on więźniem nieco lepiej traktowanym niż inni. Trafił do nas z wyraźnym skierowaniem do naszej brygady. Wydobywał ciągle skądś, nie chciał zdradzić jakim sposobem, masę książek, które czytał namiętnie. Radziłem mu, żeby zaprzestał swojego ogniowego procederu i choć parę razy poszedł z nami popracować, ale on odpowiedział, że już nigdy nie będzie dla nich pracował. Był też podniecony, ponieważ w maju miał sie spotkać z matką, co było ewenementem w obozie.

W kwietniu jednak gruchnęła wieść o etapie na Kołymę, co równało się z wysyłaniem w niemieckich obozach „do gazu”. Każdy komendant obozu, rozliczany za produktywność, chętnie pozbywał się osobników najmniej produktywnych. W obozie zapanował strach. Tylko Kostylew nadal uczęszczał do ambulatorium z niegojącą się ręką. Był zaskoczony gdy został zakwalifikowany do tego etapu. Rozczarowany również tym, że nie spotka się z matką. Nie wiem do dziś co skłoniło mnie do zgłoszenia się na jego miejsce. Może perspektywa długiej podróży, a co za tym idzie, bezczynności. Może mój stan psychiczny i szczera przyjaźń do tego młodego człowieka. Nie wiem. W każdym razie komendant odrzucił moją prośbę. Kostylew nie był zaskoczony moim postępowaniem. Nie zamierzał także wyruszyć w podróż. Będąc w łaźni oblał się wrzątkiem i wylądował w ambulatorium. Tam został zwolniony już na zawsze. Nie zdążono powiadomić matki, która zjawiła się w obozie na początku maja. Odbierając pamiątki po synu drżała cała ale z jej oczu nie leciała już żadna łza.

Inny świat – Część pierwsza

Dom Swidanij

Był to nowo wyremontowany barak, na granicy obozu i wolności, w którym więźniowie spotykali się ze swoimi bliskimi. Nie było łatwe uzyskać na to zgodę. Trzeba było wielu starań aby ją uzyskać. Najważniejsza w tym przypadku jest inicjatywa osoby znajdującej się na wolności. Podjęcie się tego przedsięwzięcia nie jest ani łatwe ani bezpieczne. Kto bowiem wydaje takie zezwolenia. Najbliższy miejsca zamieszkania petenta oddział NKWD. A dobrowolne wchodzenie do tej instytucji nie należało do bezpiecznych. Tym bardziej, że na osobie, która przebywała z zarażonym kontrrewolucją osadzonym, już tylko z tego powodu ciąży podejrzenie. Proces uzyskiwania pozwolenia jest bardzo długi i najeżony wieloma przeszkodami, z wnikliwym przesłuchaniem i śledztwem włącznie. Wielu rezygnuje w trakcie. Ci wytrwalsi, paradoksalnie, podczas całego procesu muszą udowodnić, że więzi z chorym osobnikiem zostały już całkiem zerwane a spotkanie ma tylko utwierdzić ich w tym. Niektórzy szukają protekcji w Moskwie, ale tacy muszą się liczyć z zemstą funkcjonariuszy NKWD w ich miejscu zamieszkania. Służby te uzurpują sobie prawo do bycia strażnikami, których zadaniem jest utrzymanie prawomyślności obywateli i odgrodzenie ich od jednostek skażonych.

Gdy już udało się petentowi uzyskać pozwolenie na widzenie musiał zobowiązać się na piśmie, że ani słowem nie zdradzi nikomu tego co zobaczy podczas tego spotkania. Ta sama zasada obowiązywała więźnia. Dla niego kary były bardzo surowe. Z wyrokiem śmierci włącznie. Spotkania takie nie wyglądały wiec jakby sobie tego życzyły strony spotykające się. Doś często zamiast słów z pokoju spotkań słychać było tylko szloch, który zastępował słowa. Oczywiście nie dało się zmienić wyglądu więźniów, choć na spotkanie przychodzili raczej w nowym ubraniu i umyci. Swój wygląd tłumaczyć oni mogli chorobą i niesprzyjającym klimatem. To było wszystko na co mogli sobie pozwolić. Ta cała maskarada była czymś obłudnym i obrzydliwym. Sam więzień nie czuł się dobrze w swoich nowych piórkach, a współtowarzysze niedoli robili mu często docinki. Odwiedzający natomiast bez trudu mogli zobaczyć z okien domu swidanijego brygady obdartych i wynędzniałych więźniów wychodzących co rano z zony do pracy.

Sam Dom sprawiał najlepsze wrażenie ze wszystkich budynków. Nazywany był łagierną daczą. Jego wyglądu nie zepsuł tynk nakładany na inne budynki, a wnętrze było schludne i obrazowało drobnomieszczański dostatek. Czegóż więcej mógł pragnąć osadzony w obozie. Trzy dni widzenia były dla niego zarówno udręką jak i odskocznią od codzienności obozowej. Udręką było codzienne obserwowanie towarzyszy wyruszających do lasu na dwadzieścia godzin pracy i świadomość, że za dzień lub dwa czeka ich to samo. Spotkanie z bliskimi, było natomiast zmianą codzienności obozowej. Dzięki niemu więźniowie mogli poczuć, że żyją. Władze obozowe różnie pochodziły do takich spotkań. Jednym pozwalały na pozostawanie z bliskimi całą dobę inni musieli na noc wracać do baraków. Nie wykryliśmy co decydowało o takim pozwoleniu. Goście z wolności mogli zawsze opuścić Dom Swidanij. Nie mogli tego uczynić osadzeni. Jednak przybyli nie czuli się dobrze ani w obozie, ani w miasteczku. Podążało za nimi piętno krewnych wroga ludu. Byli ludźmi na pograniczu.

Samo oczekiwanie na takie spotkanie było już wielkim wydarzeniem. Stawało się celem dla więźniów, którzy się go spodziewali. W czasie ich osadzenie, gdzie każdy dzień podobny był do drugiego, a końce wyroków tak odległe, że nikt nie mógł być pewny dotrwania do ich końca, widzenie stawało się czymś najważniejszym. Nie tylko dla tych wyróżnionych. Dla więźniów samotnych i cudzoziemców, były one źródłem informacji o tym, co dzieje się na wolności.

Jednak nie zawsze były one tak radosne. Bywały takie, na których żony żądały rozwodu i po to tylko spotykały się z mężami. Po nich zdarzały się próby samobójcze.

Świętością natomiast był temat seksu. W świecie gdzie kobiety były traktowane przedmiotowo a seks był rozrywką, nawet urkowie nie drwili ze zbliżeń w trakcie tych spotkań. Pamiętam ogólną radość w obozie, gdy jeden z osadzonych otrzymał list z informacją o narodzinach potomka po takim zbliżeniu. Gdyby trafiło do nas stałoby się naszym dzieckiem, o które wszyscy dbaliby na każdym kroku.

Nigdy nie czekałem na nikogo dlatego moje spostrzeżenia na ten temat są aż do bólu rzeczowe.

Inny świat – Część pierwsza

Zmartwychwstanie

Podobnie jak Dom Swidanij obiektem marzeń wszystkich więźniów był szpital. Każdy chciał się tam dostać choćby na tydzień, na dwa i zakosztować trochę normalnego życia. Niestety większość przypłacała pobyt tam jeszcze większą depresją po powrocie do baraków. Rzeczywistość obozowa po tym pobycie przytłaczała i niszczyła. Tylko osobnicy, którzy umieli zapomnieć o przeszłym życiu na wolności mogli tu normalnie egzystować. Prawdę mówiąc takich nie było. Były jednostki, które umiały zepchnąć te wspomnienia do niepamięci i utrzymywać żelazną dyscyplinę z tym związaną. Najłatwiej do warunków panujących w obozie przyzwyczajali się ubodzy. Był to dla nich kolejny etap ich upadku. Największy szok przeżywali inteligenci. Dla nich ta zmiana często była ponad siły.

Budynek szpitalny utrzymywany był w stanie nie gorszym niż budynki mieszkalne w Jarcewie. Wewnątrz było czysto i schludnie. Nadzór nad całością sprawował lekarz co drugi dzień przychodzący z miasteczka. Poza nim na stałe pracowało tam troje więźniów. Lovenstein, Zabielski i Pawłowna. To oni zajmowali się więźniami na co dzień i za jakąkolwiek niesubordynację mogli trafić na ogólne roboty. Z powodu tej groźby nie pomagali więźniom i ściśle trzymali się ustalonych zasad. A były one, jak można się domyśleć, nieco inne niż w normalnym szpitalu. Więzień mógł tam trafić gdy gorączka przekroczyła trzydzieści dziewięć stopni. Wypisywany był gdy spadła do ponad trzydziestu ośmiu. Wyjątkiem były różne okaleczenia wynikłe podczas pracy. Lekarze kontrolowani byli przez lekpomów, czyli swego rodzaju asystentów. Wysyłani też byli do nich więźniowie, których zadaniem było sprawdzenie lojalności lekarzy. Nie było złamaniem przepisów nie wydanie zwolnienia z pracy więźniowi, który miał przepisową temperaturę, czyli ponad trzydzieści dziewięć stopni. Ale było wielkim wykroczeniem wydanie takiego zwolnienia więźniowi, który takiej temperatury nie osiągał. Poza tym istniał nieprzekraczalny próg ilości chorych w stosunku do ogółu więźniów, którego lekarze musieli się trzymać. Samo leczenie sprowadzało się do postawienia na nogi tych, którzy nadawali się jeszcze do pracy, a nie pomagało tym, których organizmy nie wytrzymywały już trudów. Ci ostatni trafiali do trupiarni bądź umierali.

Sam szpital był innym światem. Obozowym kurortem, w którym wycieńczonych więźniów witały zawsze miłe i współczujące siostry. Były one przez nas traktowane jak anioły, które z niewiadomych powodów trafiły do obozowego świata. Czekało też na niego łóżko ze świeżą pościelą i czysta bielizna. Żaden odwiedzający więzień nie śmiał wejść tam z czapką na głowie i bez uprzedniego zaproszenia. Tylko to miejsce w obozach oparło się wszechobecnemu systemowi sowieckiemu. To powodowało, że wszyscy więźniowie chcieli się tu dostać i wymyślali różne na to sposoby. Najwięcej było samookaleczeń podczas pracy, ale władze szybko zorientowały się w tym procederze i podciągnęły to pod sabotaż, tak że taki więzień dostawał dodatkowe dziesięć lat w obozie. Zmniejszyło to ilość przypadków, ale ich nie zlikwidowało. Zainteresowani natomiast zaczęli wymyślać inne sposoby na to żeby trafić do raju. Ja sam, gdy któregoś dnia rozebrałem się podczas pracy do pasa przy trzydziesto pięcio stopniowym mrozie, znalazłem się w tym miejscu. Pobyt tam, gdy odespałem nieprzespane noce i wypocząłem po ciężkiej pracy, uświadomił mi moje jestestwo. Odebrał szacunek dla innych istnień. Nienawidziłem osobnika, który zajmie po mnie łóżko, na którym leżałem. Gdy już wydobrzałem nieco zainteresowałem się współtowarzyszami. Jednym z nich był Michaił Stiepanowicz W. Był on starszym człowiekiem, łysym z długa brodą. Był aktorem, który grywał bojarów w radzieckich filmach. Do obozu trafił w 1937 r. Powodem było zbytnie zaakcentowanie roli jednego z jego bohaterów. Nie śmiał on powiedzieć złego słowa na władzę. Jego sytuacja w obozie była zgoła odmienna od reszty. Aktorzy byli znani w tym kraju, dlatego jego pracą było stróżowanie przy jednym z magazynów. Innym chorym był Niemiec S., który znalazł się w obozie podejrzany o szpiegostwo. Trafił do Związku Radzieckiego jako fachowa pomoc. W jego winę skłonny byłem uwierzyć. Już na pierwszy rzut oka wyglądał na podejrzanego. Nie ukrywał swojej pogardy dla nas wszystkich. Do wybuchu wojny z Niemcami był traktowany lepiej. Od ataku Niemiec na ZSRR wszystko się zmieniło. Wszyscy Niemcy poszli z etapem do Aleksjejewki Drugiej. Również on. Zniknęła jego hardość a postępująca choroba sprawiła, że nawet do niej nie dotarł.

W wielu szpitalach obozowych działała, można powiedzieć, mafia lekarska. Każdy marzył żeby się tam dostać i korzystać z dobrodziejstw tam się znajdujących. Często w proceder ten zamieszany był też lekarz z zewnątrz, który w wielu przypadkach wcześniej też był więźniem. Często bywało tak, że po odsiedzeniu wyroku dostawało się od razu następny, a gdy tak się nie działo, propozycję pracy w obozie. Płaca była dość atrakcyjna, połączona z mieszkaniem w pobliskim miasteczku. Dla wielu wolność, po długim pobycie w obozie, była czymś przerażającym. A gdy jeszcze zabrakło bliskich, którzy mogli by pomóc w adaptacji, decyzja pozostania stawała się prosta. Dla nas, więźniów, nie było z tego żadnej korzyści. Przede wszystkim sytuacja ta pokazywała nam jak ciężko jest się wyzwolić od zależności od wszechwładnego systemu. Po drugie, byli więźniowie stawali się nadgorliwymi wykonawcami poleceń władzy. Nie można było liczyć na ich współczucie czy pomoc. Starali się też wyciągnąć z obozu ile tylko mogli, tworząc mafie obozowe, które zajmowały się podkręcaniem norm, przedłużaniem pobytu w szpitalu oraz zamienianiem szpitalnych oddziałów kobiecych w domy publiczne. Nad ostatnimi przypadkami czuwał zawsze lekarz spoza obozu.

W Jarcewie jednak było inaczej. Nasz lekarz, Jegorow, nie pałał się takimi zajęciami. Sumiennie wykonywał swoją pracę będąc surowym zarówno dla swojego personelu jak i więźniów. W jego zachowaniu znaleźć można było mimo wszystko nutę empatii. Niezwykły był też jego związek z Jewgienią Fiodorowną. Poznali się w Kruglicy, gdzie oboje byli więźniami. On wyciągnął ją z lasu półżywą, i załatwił pracę w ambulatorium. Później gdy był już wolny, zażądał aby przyszła ona wraz z etapem do Jarcewa. Od tego uzależnił swoją pracę tutaj. Ich związek opierał się na uczuciu. Ale jakie kryło się w sercu Jewgieni ciężko powiedzieć. Gdy spędzała dłuższy czas w jego dyżurce, unikała spojrzeń wszystkich i zasłaniała oczy długimi rzęsami. Odżywała dopiero gdy pojawił się przy niej student z Leningradu Jarosław R. W tym przypadku można było mówić o miłości. Jegorow początkowo zachowywał się jakby się nic nie stało, ale niedługo potem Jarosław został przeniesiony wraz z etapem do innego obozu. Nasz lekarz jednak walczył. Nic mu to jednak nie dało. Jewgienia także zgłosiła się na etap. Odrzucono wprawdzie jej podanie, ale Jegorow nie pokazał się już w obozie. Dziewczyna natomiast niedługo potem zmarła przy porodzie dziecka swojego ukochanego.

Inny świat – Część pierwsza

Wychodnej dień

Według przepisów obozowych w każdym z nich więźniom należny był dzień wolny od pracy, wychodnej dień. Należał się on co dziesięć dni. W obozach jednak różnie traktowano ten przepis i to władze poszczególnych jednostek decydowały o jego przyznaniu, bądź nie. Decydowała o tym wydajność i produktywność. W czasie mojego półtorarocznego pobytu w Jarcewie taki dzień zdarzył się około dziesięć razy. Oczekiwaliśmy na niego z utęsknieniem. Gdy mijał błyskawicznie załamani wracaliśmy do codzienności obozowej. Jednak gdy władze ogłaszały go czuliśmy prawie wdzięczność za możliwość jego przeżycia.

Jego celebrowanie rozpoczynało się już poprzedzającego wieczora. Na wartowni, w czasie powrotu z pracy, przekazywano informację o tym, że następnego dnia wszyscy będą świętować. Wieczorem obóz zapełniał się życzliwymi wobec siebie i rozmownymi więźniami. Z baraków dobiegała muzyka, która dla Rosjan była czymś więcej niż tylko rozrywką. Była głębokim przeżyciem, które umieli długo celebrować. Trwało to do około północy. Był to wstęp do tego co miało się dziać w dniu następnym, dniu w którym poza godzinami porannymi każdy mógł zaplanować swój własny sposób jego celebrowania.

Rano budzono nas nieco później. Kilka godzin zajmowała rewizja baraków, co każdemu więźniowi wydawało się czymś naturalnym. Dopiero po trzech, czterech godzinach rozpoczynało się święto. Dzień ten każdy miał zaplanowany na swój sposób, poza tymi którzy byli tak zmęczeni, że nie mogli ruszyć się z pryczy. Ja często w taki dzień udawałem się do sklepiku znajdującego się obok wartowni, gdzie w zasadzie udawaliśmy rytuały zakupowe. Byliśmy tam dla rozmowy a nie dla zakupów. Pułki sklepowe były bowiem puste. Rozmowy, podobne do tych odbywających się w szynku po niedzielnej mszy, trwały kilka godzin. Gdy stamtąd wychodziłem było już popołudnie. Przez chwilę przyglądaliśmy się odległym domom, w których zapalały się pierwsze światła, myśląc o tym jak oceniają nas ludzie mieszkający na wolności. Później odwiedzałem zaprzyjaźnionych więźniów w ich barakach. W większości odbywało się czytanie starych i pisanie nowych listów. Pisanie, ku udręce więźniów, oczywiście ograniczone było przez obozową cenzurę. Jednym z poznanych w obozie więźniów był doński kozak Pamfiłow. W wyniku kolektywizacji stracił swoje gospodarstwo i po krótkim pobycie na Syberii trafił do obozu. Pokazywany był jako wzór przez władze. Jego żylaste, mocne i odporne ciało pozwalało mu na pracę jak nikt inny. Motywowała go do niej chęć zobaczenia syna, czerwonoarmisty. Właśnie podczas święta obozowego odczytywał mi on listy od niego. Wierzył, że system sowiecki nie zmieni jego jedynaka, choć nam, słuchającym wydawało sie, że to już się stało. Nie mieliśmy jednak serca, żeby wyprowadzać czytającego z błędu. W końcu jednak przyszedł list, którego wszyscy się spodziewali. Sasza, syn Pamfiłowa, nazwał aresztowanie ojca jako historyczną konieczność i oznajmił, że nie będzie mógł przez dłuższy czas pisać. To załamało starego kozaka. Zrozumiał, że stracił syna. Odzyskał go jednak niedługo. On też trafił do obozu dostając dziesięcioletni wyrok za poddanie się Finom, podczas wojny z nimi. Przeleżeli całą noc razem na pryczy rozmawiając, a rano poszedł on z etapem do innego obozu. Pamfiłow odżył i znowu pracował z dawnym zawzięciem.

Na tym kończył się odświętny dzień. Wieczór spędzaliśmy w swoich barakach słuchając opowieści snutych przez współwięźniów. Najciekawsza była opowieść Fina, Rusto Karinena, który jako jeden z nielicznych spróbował uciec z obozu. Trafił on do nas oskarżony o udział w zamachu na Kirowa. Nie miał z tym oczywiście nic wspólnego. Był fińskim komunistą i pracował w Leningradzie. Chociaż słuchaliśmy tej opowieści wiele razy nikogo ona nie nudziła. Każdy z nas planował kiedyś ucieczkę. My w polskim gronie również. Choć podświadomie wiedzieliśmy, że nigdy do niej nie dojdzie.

Opowieść fińskiego uciekiniera nie była pouczająca technicznie. Wszyscy jednak słuchali jej z zapartym tchem. Postanowił on uciec w czasie wojny fińskiej, przekonany o tym, że pilnie dotąd strzeżona granica będzie mniej pilnowana. Rozpoczął swoją wyprawę w czasie przerwy obiadowej w lesie. Konwojent zorientował się gdy był już daleko od brygady. W dzień kierował się słońcem, przekonany o tym, że musi zmierzać na zachód. W nocy zakopywał się w jamach śniegu, rozpalał małe ognisko i tak oczekiwał na świt. Po wielu dniach marszu, sam nie wiedział ilu, poczuł się pewniej. Zaczął rozpalać większy ogień i spać w nocy. Przeraził się jeszcze raz. Którejś nocy zobaczył łunę na niebie. Był to reflektor obozowy. Znowu nie mógł ogrzać się przy ognisku. Ominął miejsce gdzie widział światło szerokim łukiem. Dopiero wtedy zaczął ponownie palić ogień. Doskwierała mu samotność i czuł, że powoli traci zmysły. Zaczął mówić do siebie po fińsku, dawno nie używanym języku. Racje żywnościowe, które sobie wydzielił, były malutkie. Po siedmiu dniach osłabł bardzo i gorączkował. Postanowił, że musi odpocząć i wyzdrowieć w pierwszej napotkanej wsi. Gdy tam dotarł wieczorem wszedł do pierwszej chaty i stracił przytomność. Było to piętnaście kilometrów od obozu. Chłopi odwieźli go do Jarcewa. Tam strażnicy skatowali go w izolatce gdzie przebywał trzy miesiące. Później jeszcze dwa spędził w szpitalu. Na koniec swojej opowieści powtarzał zawsze, że z obozu nie ma ucieczki. Nie dla nich wolność.

Takie opowieści kończyły ten wolny dzień. Wszyscy rozchodzili się do swoich prycz ze świadomością, że jutro każdy wyruszy znowu do morderczej pracy.

KONIEC CZĘŚCI I

Inny świat – część II>>

Zapisz